Warning: unserialize(): Error at offset 39844 of 73695 bytes in /home/regboot/domains/krzywcza.eu/public_html/libraries/src/Cache/Controller/OutputController.php on line 71
Krzywcza- Trzy kultury - Pamiętnik Zofii Moraczewskiej z d. Gostkowskiej

Krzywcza.eu - Dla wszystkich, którzy dobrze wspominają lata spędzone w Krzywczy.

Pamiętnik Zofii Gostowskiej – Moraczewskiej otrzymałem od p. Mirosława Smosarskiego opiekuna Izby Pamięci Zofii i Jędrzeja Moraczewskich w Sulejówku, a prywatnie zięcia Moraczewskich. Część pamiętnika Zofia, wówczas 19 letnia dziewczyna, poświęciła swojemu prawie miesięcznemu pobytowi w Krzywczy. Pamiętnik ma szczególną wartość ze względu na to, że opowiada o krzywieckim dworze końca XIX w. [Dwór ten spalił się około roku 1927], a dodatkowo opisuje postać Jana Zachariasiewicza znanego i cenionego powieściopisarza i publicysty związanego z panią dworu Wiktorią Zachariasiewicz [żona Bolesława Jocza]. 19 letnia Zofia opisuje w niej szczególnie postać Zachariasiewicza i swoją miłosną fascynację powieściopisarzem. Dotyka problemów bardzo intymnych, których opis jest subtelny i pełen emocji, a w tle znajdujemy XIX wieczną Krzywczę. Język jest bardzo bogaty świadczący o talencie literackim Zofii. Pamiętnik był częściowo pisany w Krzywczy i we Lwowie, gdzie mieszkała i uczyła się. Zważywszy na późniejszą drogę życiową autorki – żona Jędrzeja Moraczewskiego Premiera Rzeczpospolitej, posłanka na sejm ustawodawczy  oraz na Sejm III kadencji w II RP, polska działaczka społeczna szczególnie w obszarze praw kobiet – pamiętnik ma wyjątkową wartość.

Poniższy fragment pamiętnika został uzupełniony o zdjęcia zbliżone do epoki z Krzywczy i moje objaśnienia w nawiasach [ ]. Za udostępnienie i możliwość publikacji serdecznie dziękuję panu Mirosławowi Smosarskiemu.

Piotr Haszczyn [sierpień 2020]

Zapraszamy na blog  - http://krzywcza.blogspot.com/

 

Czwartek 4/8 1882r.

Przyjechaliśmy do Krzywczy we wtorek 2/8 wieczorem. [Zdjęcie obok autorka pamiętnika Zofia Gostkowska - Moraczewska]. Na podwieczorek zatrzymaliśmy się w Przemyślu, dzieci wójcia wyrosły, Nusia mniej ładna od Leńci, ale paradna,- choć wydawała mi się chwilowo źle wychowanym dzieckiem. Droga z Przemyśla do Krzywczy rzeczywiście śliczna, przypomina okolice Bukowiny pagórkowate i lesiste. San w tysiącznych zakrętach płynie w dolince wyścielonej ciemną zielenią, przy blasku księżyca srebrzył się cudownie. – Myślałam o tym, co mnie u celu mojej podróży czekać może, i niestety, uczucia, których doznawałam były ujemne. Postanowiłam przypodobać się wszystkim począwszy od samego pana domu i nie byłam naturalną. – Zawsze i wszędzie wiozę ze sobą tę konieczność grania komedii, która mnie niewypowiedzianie męczy. Zazdroszczę tym, co posiadają naturalny dar ujmowania sobie ludzi, nie myślą o tym i wobec siebie samych są swobodni. Jest tu ze mną panna Gabriela Rodakowska, córka jakiegoś jenerała, w roli mojej niby towarzyszki, niby nauczycielki niemieckiego.- Wiele sobie z jej towarzystwa obiecywałam i może dlatego czuję jakiś zawód, - nie spełniła mojej serdecznej potrzeby kogoś, kto by podzielał moje marzenia, ideały i rozumiał mnie zupełnie.

A p. G.[Gabriela Rodakowska] – jest arystokratką, niezadowoloną ze swego położenia nauczycielki, który to zawód uważa za ciężki przymusowy zarobek, mówi wiele o swoich arystokratycznych znajomościach i przy każdej sposobności objawia swoje arystokratyczne na świat poglądy. Drażni mnie jej wesołość wymuszona, razi palenie cygar, picie czarnej kawy itp. niby to w dobrym tonie nawyczki. Nie chcę jej sądzić surowo. Wiem, że ja wydawać się jej muszę dziwaczką, zanadto spokojną i zimną istotą, bo sama czuję zresztą, że mnie coś mrozi.

Gdy przyjechaliśmy do Krzywczy wyszedł na ganek powieściopisarz Pan Zachariasiewicz, którego obecność w Krzywczy była nam przez gospodarza zapowiedzianą – byłam bardzo ciekawą poznać sławnego człowieka i naprzód już ułożyłam sobie mówkę, którą miałam mu powiedzieć przy powitaniu. Nie przyszło jednak do patosu. Zachariasiewicz podał mi najspokojniej jak zwykły śmiertelnik rękę – mój zapał ostygł. – Autor cudownych powieści  – a osobistość jego sama – to zawsze dwie, czasem zupełnie do siebie niepodobne istoty. Nie powinnam jednakże tym razem czuć zawodu, Zachariasiewicz jest nadzwyczaj miłym, ożywionym i rozmownym człowiekiem, lubi towarzystwo kobiet i rad by widocznie pomimo swoich 60 z górą lat, uchodzić za niebezpiecznego kawalera. – Odfotografuję go sobie tu na pamiątkę.

Jest dość słuszny i otyły, ma wysokie czoło łyse, włosy dobrze szpakowate, malutką bródkę – cerę nadzwyczaj świeżą i rumianą, - tylko nie widzi na jedno oko – i wskutek tego nosi okulary. Utracił wzrok w Wenecji, gdzie spędził dwie zimy. Blask morza raził jego oczy, samotność na jaką skazało go leczenie, słodziła mu p. Zofia Estreicherowa, która codziennie parę godzin z nim spędzała, załatwiała jego korespondencję  i czytywała mu dzienniki, - przy świetle wciskającym się przez szczelinę w okiennicach. Historia ta rozrzewniła mnie – a i Zachariasiewicz [Na zdjęciu obok ok.1900 r.] mówił o tym z widocznym wzruszeniem. Z domowych podoba mi się tu bardzo panna Ludwina, [ nazwiska dotychczas nie wiem] która zastępuje miejsce pani domu – ta ostatnia wyjechała z dziećmi do Rymanowa.

Ludwina jest już siwą, - ale ma pozór młodej osoby, tyle życia jest w jej mizernej twarzy i niezmiernie ruchliwych, czarnych oczach. Od rana do wieczora ugania po całym domu i gospodaruje. Mam do niej wiele pociągu, może dlatego, że powiedziała komuś o mnie, że się jej podobam. Przyszło mi w tej chwili do głowy, że jestem podobną do bohatera „bez dogmatu” tak ciągle a nielitościwie rozbieram i analizuję moje uczucia. Nie wiem czy to źle, czy dobrze, jest to

jednak w każdym razie powód mojego zanadto poważnego, lękliwego jakiegoś usposobienia.  Jedna praca i nauka, są w stanie odegnać smutne myśli ode mnie, oddaję się im też namiętnie.

Pan Jocz? [Bolesław Jocz ówczesny właściciel Krzywczy] jest miłym, łatwym, o zwykłym średnim poziomie inteligencji wiejskim obywatelem, nie zwraca niczym na siebie szczególniejszej uwagi. Stary ojciec jego [Jan Franciszek Wojciech Jocz (ur. 1811 zm. 20 VIII 1894)], w pierwszej chwili nie podobał mi się, - znowu powodem mojej niechęci była zazdrość, bo więcej mówi z  p. Rodakowsą jak ze mną, do niej się nieustannie zwraca – musiała mu się lepiej podobać odemnie. Dzisiaj już myślę inaczej – jest to typ starej daty obywatela, pracowity – ruchliwy niezmiernie, czuje się zawsze panem całego domu i najwyższą powagą, codziennie na prostym wózku wysłanym słomą a powożonym przez Jgo chłopca objeżdża całe gospodarstwo narażając się na nieprzyjemne niespodzianki jak przejeżdżanie w bród, wezbranego nagle Sanu, użycia bardzo nieprzyjemnej, bo przymusowej kąpieli itd. Ma lat 80, - trzyma się wybornie, siwe oczka wiele mają życia, a rozmawia z całym ożywieniem o sprawach publicznych, każdy szczegół go bardzo żywo zajmuje. Miłą ma starość.

Od czasu do czasu pojawiają się także dwaj młodzieńcy, panowie Jastrzębscy [Synowie Euzebi (Zenobi) Jastrzębskiej (ur.1830 zm. 2 VII 1890)  wdowie po Honoracie Jastrzębskim. Druga żona Wojciecha Jocza], jeden z nich rządca tutejszy ma niedobre, czarne oczy i jest ogniście rudy, drugi młody Dr medycyny, jest bladym schorowanym i wiecznie milczącym kawalerem.

Dom Krzywicki obszerny, staroświecki, wygodny, mnóstwo tu zakamarków i komórek – ale całość nie robi wrażenia. Ze trzech stron domu jest weranda oliściona, mam zamiar na niej (brak  dalszego tekstu)

 

Lwów Dnia 31/8 1892r.

Jestem już we Lwowie! Wierzyć temu nie mogę i chodzę jak senna chciałbym śnić tak dalej jeszcze, bo sen ten był bardzo, bardzo upajającym i miłym. Ponieważ wrażeń – niestety zatrzymać, przedłużać nie można, zapiszę je sobie przynajmniej bym odczytując te wspomnienia, łudziła się czasem, że te chwile powróciły. Mam fotografię Zachariasiewicza, która najżywiej mi go przed oczyma stawia, ten opis dopełni obrazu. [Zdjęcie obok - Joczowie z oficerami austriackimi przed starym dworem ok 1900 r.]

Pewnego wieczoru, gdy już cała wyobraźnia moja, przepełnioną była że – siedziałam przy min przy kolacji – opowiadał o najcięższym okresie swego życia, gdy był skazany na czteroletnie więzienie na Spilbergu i w Theresienstadt, - w kajdany nogi mu okuto, - i zamknięto w celi z kolegami. Po niejakim czasie przekonał się Zachariasiewicz, – który wówczas miał zaledwie lat piętnaście, że jego okowy są tak duże, że nie będzie mu zbyt trudnym nogi wysunąć, zaczął więc w nocy próbować i ... udało mu się. Tak niespostrzeżony przez jakiś czas zsuwał na noc okowy, spał wygodnie a nad ranem przed rewizją ubierał je czemprędzej na powrót. Niestety jednak, jednej nocy zaspał, i otworzył oczy w chwili, gdy już nad nim stała rewizja. Oczywiście natychmiast kazano mu wziąć miarę od nogi, i zrobiono świeże okowy. – W długoletniej samotności więziennej, młodzi chłopcy spędzali godziny na długich rozmowach i marzeniach, w których niepoślednią rolę odgrywały kobiety. Pewnego dnia, jeden z nich wdrapawszy się z trudem po murze, do kraty okiennej, dostrzegł z wysokości idącą w głębi podwórza córkę stróża, piwo niosącą. O tej godzinie wszyscy więźniowie wdrapywali się do kraty, ręce puchły z bólu, wisieli na niej, aby dostrzec jedyną w twierdzy istotę niewieścią. – opowiadania te wzruszyły mnie niewypowiedzianie, miałam uczucie uwielbienia dla tego człowieka, który tyle wycierpiał, tyle przeżył – a taką wesołość i swobodę umysłu zachował.

Zgadało się potem o powieściach Zachariasiewicza, mówił, że sam nie pisze, bo go oczy bolą, a pisarza tutaj nie ma, a Tatko mój na to: „niech panu Zosia pisze, niech pan patrzy, jak jej się oczy do tego świecą. Zachariasiewicz uśmiechnął się i powiedział: gdybym był wiedział że pani tak bardzo pisać lubisz, byłbym pani wcześniej zrobił tę propozycję.

Po kolacji poszliśmy jak zwykle do salonu, usiadłam koło kanapy w kącie, a za chwilę przyszedł pan Jan do mnie. „Będziemy pisać prawda?” prosiłam, chcąc wyzyskać sposobną chwilę. On się uśmiechnął i w oczy mi patrzył, a ja coraz usilniej prosiłam, „cóż z tego” powiedział „kiedy dyktując będę miał dystrakcję, bo powieść będzie bardzo smutna i pani zaczniesz płakać, ja nie będę mógł mówić dalej” „Ja panu nie pokażę, że płaczę” zapewniałam. „A ja będę widział łzy wewnętrzne –„ odparł i popatrzył na mnie tak, że mi krew serce zalała. „Ja bardzo, bardzo pana o to dyktowanie proszę – niech pan sobie wyobrazi, że siedzi przy panu pański pisarz i proszę zupełnie na mnie nie zważać”. Wziął moją rękę w swoje dłonie po raz pierwszy i powiedział dziwnym głosem: „oho ho, komu tu rozkazywać!”. Na drugi dzień około 11tej – chodziłam za panem Janem jak cień i przypominałam mu obietnicę. Skłonił się wreszcie do mej prośby, wybierał długi czas odpowiednie miejsce, raz stół wydawał mu się za wysoki, to znów światła mało, aż wreszcie usiadłam na ceratowej kanapce pod oknem a pan Jan poszedł po swoje notatki. Długo ich szukał, a ja wodziłam oczyma dokoła, aby sobie wbić na wieki w pamięci ten pokój, z którym tyle wiązać się miało dla mnie wspomnień ....

Jest to duży pokój – zwany kancelarią o trzech oknach, z których jedno wychodzi na front, dwa z boku na werandę  zupełnie zarośniętą winem i dużą rośliną wijącą, gdzie sam od razu zasiadł przy stoliku. Czasem droczył się ze mną, dyktować nie chciał. Raz, aż płakałam z tego powodu, rozżalona wyszłam na ganek i zaczęłam się uczyć botaniki. – Nie upłynęło parę minut, a już pan Jan był przy mnie i pytał co robię. „Może pani przyjdzie pisać, nie chcę, aby się pani tyle uczyła, głowa rozboli”. – pewnego wieczoru usiadł przy mnie przy stole i odtąd co dziennie do końca był moim sąsiadem.

Poszliśmy raz wszyscy ważyć się do browaru. Ponieważ wychodząc potknęłam się o kamień, podał mi rękę, i prowadził; doznawałam znowu uczucia nieopisanej dumy i radości, on to czuł i odgadywał, bo szedł umyślnie wolno i tulił moje ramię do siebie. Zatrzymaliśmy się na moście, Z. zwrócił moją uwagę na pięknie zachodzące słońce – a ja z jakąś niepojętą rozkoszą dzieliłam z nim wrażenia zachwytu. Przed gankiem uścisnął mnie za rękę – i rozstaliśmy się.

Raz znowu był projekt spaceru, wypadło tak, że pan Jan miał jechać z p. Gabriellą wózeczkiem, a tatko i ja pieszo. Widziałam, że nie był z tego projektu zadowolonym i jedynie przez grzeczność ustąpił. Po drodze spotkaliśmy się, zdjęłam moją dżokejkę z głowy i po męsku się ukłoniłam, Ten ruch mój podobał mu się, bo się ślicznie uśmiechnął i mówić coś zaczął o mnie do panny Gabrielli.

Lwów, sobota 3/9 1892r.

Wracając z tej wycieczki spotkaliśmy się znowu. Pan Jan zszedł z wózka i koniecznie nalegał abym usiadła na jego miejscu. Po drodze nic zupełnie nie rozmawiałam z panną Gabrielą, bo czułam do niej jakąś nieuzasadnioną niechęć, może dlatego, że z jakimś straszliwym uśmiechem mówiła o mej wybornej zabawie z Zachariasiewiczem.

Późno wieczorem powrócili nasi panowie, to jest Tatko i p. Jan do domu. Byłam cokolwiek niespokojna, czy ta wycieczka nie była zbyt daleka dla Zachariasiewicza, oczekiwałam ich powrotu oparta o furtkę od ogrodu,  byłam także na chwilkę w  Dzwonnicy przy kościółku, cisza wieczorna, dzwonienie na anioł pański i widok wiejskiego kościółka, powinny mi były do duszy przemówić, ale myśli ciągle, z całym uporem wracały do Zachariasiewicza. Nareszcie nadeszli, ale mnie nie widzieli. Gdy wróciłam do pokoju zastałam panów przy Dziadziu, - Zachariasiewicz nadszedł za chwilę, nie widząc mnie w salonie, szukał mnie w ogrodzie, niespokojny był i on o mnie, czy się zanadto nie zmęczyłam. Wieczory spędzaliśmy zwykle na werandzie, szukałam gwiazdki na niebie swojej, Z. deklamował mi lub nucił rozmarzające piosenki i cały czas rękę moją w swoich trzymał. Nie miałam siły, ręki swej wycofać, - ta pieszczota była mi tak przyjemną!

Innym razem, gdyśmy znowu wybrali się z Tatkiem na daleki trzykilometrowy spacer do tak zwanego Hauptstücku [Karczma ta istniała na końcu Ruszelczyc], to jest karczmy granicznej od Ruszelczyc, Zachariasiewicz wyszedł naprzeciwko nam, ale nie mógł się powrotu doczekać, robił nam potem wyrzuty, że nie uważam na moje siły i prosił abym usiadła przy nim na małej kanapce w pierwszym od werandy pokoju. Miał wpiętą w dziurkę małą różyczkę, o której widocznie zapomniał. Dopiero przy kolacji któryś z panów powiada: „cóż to pan Jan z takim kwiatkiem chodzi” Odpiął różę i podał mi ją z uśmiechem. Takie na wpół polne różyczki dostawałam od niego bardzo często. Powróciwszy z wycieczki do lasu, przyniosłam mu bukiecik poziomek i niezapominajek i dałam mu w pierwszym pokoju, - dał mi w zamian pyszny, czerwony gwoździk, a bukiecik włożył do wody i pytał się, czy się dadzą poziomki zachować na pamiątkę. Stojąc przy fortepianie – pytał, jakie włożyłam w bukiecik kwiatki, a dostrzegłszy niezapominajkę, uśmiechnął się: ah ....?

Pamiętnym dla mnie niezmiernie był dzień przyjazdu panien Marynowskich. Było po obiedzie. Siedziałam w alei, z książką Zachariasiewicza „Moje szczęście”, gdy w tem przybiega do mnie mała Maniusia Joczówna [Późniejsza Maria Bocheńska ostatnia właścicielka klucza krzywieckiego], z doniesieniem, że już przyjechali goście.

Panienki te, zrobiły na mnie dosyć dobre wrażenie; wieczorem po kolacji usiadła Hela do fortepianu i śpiewała niezliczoną ilość piosenek. Po raz pierwszy pan Jan nie siedział przymnie, ale stał cały czas przy Marynowskiej [Pany Marynowskie związane z rodzinnie z Joczami osoby o nieustalonym pokrewieństwie], i z widoczną przyjemnością słuchał jej śpiewu. Szalone uczucie zazdrości ogarnęło mnie całą, siliłam się na spokój i wesołość, ale łzy cisnęły mi się do oczu i musiałam uciec z salonu. Wyszłam ciemną werandą do kwiatowego ogródka i tu na samotnej ławeczce usiadłszy, rozpłakałam się serdecznie. Było mi bardzo smutno i ciężko na sercu, ta samotność przyniosła mi ulgę. Słyszałam, że ktoś wchodził do ogrodu, ale ponieważ nie chciałam być spostrzeżoną nie ruszyłam się z miejsca. Nareszcie zdecydowałam się wrócić do domu, na podwórzu spotkałam p. Jana, pytał się gdzie byłam tak długo, mówił, że mnie szukał po całym ogrodzie i był już niespokojnym. Nie chciałam pokazać mu swoich łez, i długo po salonie z Maniusią Jocz chodziłam, on ciągle na mnie patrzył. Czułam jakąś niepowściągnioną ochotę do samotności w ogrodzie i znowu wymknęłam się niespostrzeżenie. Dzieci bawiły się na podwórzu wydrążonymi dyniami, w które wkładały świeczki i obnosiły to na głowach. Przypatrując się ich zabawie w ganku, widziałam jak cicho do otwartego okna zbliżył się ktoś i wychylił głowę. Odgadłam Zachariasiewicza. Udawałam że go nie widzę, - ale on klasnął cicho w dłonie i prosił abym się zbliżyła. Nie miałam sił – oprzeć się, poszłam do okna, wziął obie moje ręce w swoje i pytał cicho, „Dlaczego pani ucieka z salonu” „smutno mi dzisiaj czegoś niewypowiedzianie”, „Mnie także, jakiś nie swój jestem” – Staliśmy tak  długą chwilę, - i to nagrodziło poprzednie łzy i gorycz. „niech się Pan nie zdziwi moim pytaniem” powiedziałam „ale niech mi pan powie, jak ja się panu wydałam pierwszego wieczoru, gdy przyjechałam do Krzywczy?” „Mówiłam wtenczas bardzo wiele – a dzieje się to przy obcych, tylko wtedy, gdy ten ktoś robi na mnie wrażenie. Jak pani uważa np. czy dzisiaj jestem bardzo ożywionym? Chcąc mu się sprzeciwić powiedziałam umyślnie: „bardzo” – i uważałam, że potem, po tej rozmowie przez cały wieczór ani słowa do nikogo nie powiedział.

Raz siedziałam w ogrodzie przy huśtawce, przyszedł pan Jan i usiadł koło mnie, czytaliśmy razem „Moje szczęście” – które jest dziwnie rozstrajająco napisaną powieścią, - bo tak niesłychanie prawdziwą i z życia wziętą. Takich drobnych chwilek, było tysiące – nieuchwytnych prawie a jednak tak drogich!

W sobotę 27/8 zaprojektowano dalszą wycieczkę do lasu na Chyrzynkę. Ciągnięto losy, kto z kim ma jechać. Ja wyciągnęłam numer wspólny z pannami Maryn: p. Wiktorią i p. Bolesławem, - Zachariasiewicz  był na drugim wozie. W lesie – zbliżył się jednak p. Jan do mnie i nieustannie szedł za mną, pomógł mi ubrać się w bluszcz, i śmiał się z moich karnawałowych bucików, w których mam zamiar tańczyć jeszcze, pomimo przygód, jakich doznawały w Krzywczy. [Zaprzęg spacerowy lata międzywojenne - dwór Krzywcza]

Wyszedłszy na otwarte pole, zasiedliśmy do podwieczorku. Zachariasiewicz uścielił siedzenie i siadł przy mnie, podawał mi herbatę, jednym słowem był moim wyłącznie towarzyszem. – Wracając szliśmy prawie cały czas pod rękę. Z Chyrzyny cudowny widok na San i Krzywczę. - Wieczorna mgła przysłoniła widnokrąg lekkim jakby obłokiem co wyglądało prześlicznie. Stanęliśmy zachwyceni – a ja nie miałam najmniejszej ochoty wracać do domu. Dopiero panna Gabriella zaniepokojona nagle o mnie wbiegła na górę i zwołała na dół. Byłam wtedy prawdziwie na nią zagniewana.

 – Na drugi dzień w niedzielę znowu wycieczka do lasu, - ciągnęliśmy znowu losy. Ja wybrałam Kokoszyńskiego [Prawdopodobie syn miejscowego nauczyciela i organisty Franciszka Kokoszyńskiego], muzyka z Przemyśla, Zachariasiewicz Marię Marynowską ale mieliśmy jechać na wspólnym wozie. Kokoszyńskiego umieściliśmy w samym tyle, a ja siedziałam naprzeciw pana Jana. Byłam naturalnie w wybornym humorze. Śpiewaliśmy przez całą drogę, bardzo wesoło. W lesie, każdy mężczyzna prowadził swoją damę, więc i Kokoszyński ofiarował mi swoje ramię, ale nie mając ochoty najmniejszej, iść z nim przez cały czas, wymówiłam się od jego pomocy i pobiegłam sama naprzód. Stało się znowu tak, jak sobie po cichutku wymarzyłam. - Nie uszłam kilkunastu kroków, a już był przy mnie pan Jan i prosił abym go prowadziła, bo zmęczony. Naturalnie, zręcznym tym zwrotem mowy, uwolnił mnie od zarzutu, że nie chciałam przyjąć pomocy Kokoszyńskiego, podałam mu więc rękę i szliśmy zwolna, ciągle rozmawiając pod górę.

– Miesiąc ten spędzony w Krzywczy, wydaje mi się bajką czarodziejską – snem cudownym, po którym nastąpi obudzenie się do rzeczywistości. – Po każdym śnie przyjść musi chwila obudzenia, - jeżeli sen był miły, chwila ta jest bardzo przykrą – i chcielibyśmy ją wszelkimi siłami odroczyć  i oddalić...

Gdy powrócę do Lwowa, będę musiała zdać sprawę ze wszystkiego siostrze mojej, której wszystko mówię. Ona na wyjezdnym mówiła mi: „Zosiu, pamiętaj bądź zimniejszą...nie przejmuj się wszystkim tak gorąco!” – Czy domyślała się czego. – „Nie, mówiła to ogólnie, jako radę przyjacielską dając mi te słowa, na cały miesiąc rozstania”, a ja nie poszłam za jej wskazówkami i będę musiała z całą pokorą przyznać się do winy!”. „I cóż pani siostrze powiesz?” – Gdybym to panu powiedziała, straciłoby to cały swój urok... „Czy to jest tak złem dla mnie?” W tej chwili, przodem idące towarzystwo, zatrzymało się, aby zwrócić naszą uwagę, na liczne, świeżo w błocie odciśnięte ślady biegnących dzików, które przed półgodziną może przecięły nam drogę. „Uniknęliśmy śmierci” powiedziałam śmiejąc się do pana Jana – „Trochę później”, odparł „a bylibyśmy już na innej Planecie i tam skończylibyśmy naszą rozmowę” – „Ciekawam jaki by był jej koniec?” – „Zależałoby to od warunków, w jakich byśmy się tam znaleźli”... Zbliżył się teraz do nas pan Kokoszyński i szliśmy dalej we trójkę. „Buciki moje” zaczęłam „wiele przetrwały, ale koniecznie tańczyć w nich muszę na balu we Lwowie, bo się założyłam że w nich właśnie na balu będę”. „Gotów jestem” powiedział Zachariasiewicz „przyjechać na ten bal do Lwowa, i tańczyć z panią, aby sprawdzić, że masz te same buciki. Musisz się pani jednak zgodzić na jeden warunek, - a mianowicie, że mi pozwolisz sprawdzić tożsamość trzewików osobiście, jak Orion sprawdzał rozdarcie sukni Chryzantemy”, „Dobrze, naznaczę czerwonym buciki, aby pana przekonać. Ale teraz trzymam pana za słowo, ponieważ bal prawników, najpewniej przyjdzie do skutku, oczekuję pana przybycia, będziemy tańczyć razem mazura.... tak, tak, już się pan nie wycofa...!” Uśmiechał się ale przyrzeczenia stanowczego dać nie chciał.

U stóp góry czekał na nas wóz, wsiedliśmy – pan Witold Jastrzębski z Kokoszyńskim i ja z Zachariasiewiczem. W duszy było mi tak jasno i wesoło jak nigdy, cała oczarowana wrażeniami, nie zdawałam już sobie najmniejszej sprawy z uczuć doznawanych, wiem tylko, że mi było rozkosznie i że pragnęłam tę jazdę przedłużyć w nieskończoność. –

 

Dzień następny, poniedziałek 29/8 1892r. – był jednym pasmem silnych wrażeń, które mnie ubezwładniały zupełnie i odebrały na długi czas wolność rozsądnego myślenia. Był to dzień imienin Zachariasiewicza – ścięcie św: Jana.- Najpierw po drugim śniadaniu, gdy jak zwykle pan Jan wyjść miał ze swego pokoju, poszłyśmy we cztery, to jest Hela i Maniusia Marynowskie, p. Gabriella i ja do ogrodu, ułożyć dla solenizanta bukieciki. Szukałam kwiatków, któryby dały wyraz moim myślom i ułożyłam bukiet,  z rezedy?, białych bratków i jednej malutkiej różyczki. Pana Jana w salonie jeszcze nie było. - Gdy wszedł do kancelarii, ofiarowałyśmy mu kwiaty, ja ostatnia rzuciłam mój bukiecik, na ani jedno słówko życzeń zdobyć się nie mogłam. Zachariasiewicz zaczął zgadywać, od kogo, który bukiet, i odgadł znakomicie, potem przyniósł  cztery różyczki dla nas. Mnie dał najmniejszą, śliczny, zaledwie rozkwitnięty pączek. Byłam ciągle smutna, bo myślałam o wyjeździe, który  na dzień następny był zapowiedziany. Patrzyłam ciągle na Z. aby sobie na zawsze wyryć w pamięci jego rysy drogie. Bałam się utracić najmniejsze jego słówko, - bo ciągle brzmiało mi w uszach: „to już ostatnie chwile twego uroczego snu, korzystaj!....” Po śniadaniu poszliśmy do salonu, zbliżyłam się do solenizanta – „niech mi pan otworzy swoją tekę, chciałbym tam poprawić w jednym miejscu” – „Co takiego?” „Zamiast : wysunęła się chmurka na pogodne dotąd niebo małżeńskie – napisałam : - komórka – trzeba to poprawić” – Roześmiał się serdecznie, otworzył swą tekę, a ja scyzorykiem delikatnie starałam się poprawić pomyłkę. „I o czym to pani myślałaś, że napisałaś komórka, zamiast chmurka!” Pomyłka była poprawiona, a ja nie miałam siły wstać z tego miejsca, na którym tyle cudnych chwil przeżyłam pisząc jego powieści, - aż on sam zamknął przemocą swą skórzaną tekę i biorąc mnie za rękę, powiedział, nie, nie, dzisiaj pisać nie będziemy, ja nie byłbym w stanie dyktować.... „ Musiałam użyć całej siły woli, aby wstać i przejść do drugiego pokoju, a tam rozpłakałam się na dobre. Nie mogłam znieść tej myśli, - że to już ostatni dzień, ostatnie chwile, koniec mojej bajki czarodziejskiej.... Przy obiedzie bukiety nasze – stały naprzeciw Z. i moje białe bratki do niego zwrócone, zdawały się mówić za mnie „Czy pani widzi, jak przypadkiem czyjaś ręka, ułożyła ten bukiet, białe bratki po mojej stronie....”   Nic nie odpowiedziałam. Po obiedzie rozeszliśmy się na czas jakiś, Maryńca i ja poszłyśmy do naszego pokoju, ułożyć według naprzód powziętego planu, wieniec dębowy dla Z. – potem w ogrodzie kwiatowym w altance, obszyłyśmy liśćmi dębowymi brzeg poduszki z salonu, cały środek wypełniłyśmy białymi floksami i astrami, - a skropiwszy to wszystko wodą, aby nie zwiędło, odłożyłyśmy do wieczora. Ja zaczęłam teraz układać przemówienie do Z. – zaniosłam je Tatkowi do ogrodu do przeczytania, uznał je bardzo dobrym. Idąc do ogrodu zastałam na kanapce na werandzie Zachar. Pytał się gdzie tak biegnę – odpowiedziałam, że za chwilę powrócę. Gdy wracałam siedział na tym samem miejscu, jakiś smutny i przygnębiony. Usiadłam przy nim. „Po co pani tak biegasz, któż widział się tak męczyć!”. Nie mogłam mu powiedzieć, że to dla niego, więc się tylko uśmiechałam, a on chwycił moją rękę i ściskał ją w swojej. Miał ręce rozpalone i oczy zmęczone, więc zawołałam : „Czy pana głowa boli?” – poruszył się niespokojnie: „nie, po czym pani sądzi” „Ma pan taki zmęczony wyraz twarzy” ścisnął mnie silniej za rękę. „Cóż będzie z moim mazurem” „A cóż pani chcesz, abym jej powiedział?” „Pan wie dobrze, że chcę jego obietnicy” „Nie mogę”. „Dlaczego” – „Dlaczego? – czy pani wie, że są gorące fale serca, które, jak przychodzą nagle, tak odchodzą – gdybym się zgodził dzisiaj na pani życzenie, przywitałabyś mnie na owym balu zdziwieniem, albo żal by ci było, żeś tego ode mnie chciała – a mnie by to zabolało i na co!”

 – „Dlaczego pan nie chcesz i wyrządzasz rozmyślnie przykrość?” – „Ja nigdy nie chciałbym pani sprawić przykrości!” „A więc powiesz pan: tak przyjadę – czyż to  jedno słówko tak, jest tak trudnym do wymówienia?”

„Czemu to wszystko nie było, lat temu dwadzieścia?! Dlaczegóż mi pani wtenczas tego nie powiedziała?”- „Czyż mogłam mówić z panem temu lat dwadzieścia?  Proszę mi dzisiaj tak powiedzieć”. „Po co pani odgrzebujesz uczucia moje z pod popiołów?!” Zbliżył się do mnie tak blisko, że mnie żar ogarnął całą – nie mogłam się poruszyć z miejsca. Nagle on chwycił moją rękę i cisnąc ją do swych ust – powiedział: „Dzięki ci za tych kilka gorących uderzeń serca!” Oniemiałam, bezwładnie opuściłam głowę i położyłam ją na jego ramieniu, a on całował mnie w ramię i ściskał ręce. „Niech pan powie: tak”. „Przyjadę”, szepnął, - a wtenczas ja mu się wyrwałam i uciekłam. – Za chwilę znaleźliśmy się oboje przy fortepianie - byłam tak zmieszaną, że nie wiem już sama co mówiłam, wiem tylko, że wynikiem tej rozmowy było, że mi przyniósł swoją fotografię, a ja mu moją przysłać obiecałam.

O 7mej zaczęłam się ubierać. Ubrałam białą pikową suknię z czarnym aksamitnym paskiem,  przy szyi i na piersiach gałązki bluszczu upięłyśmy, włosy miałam rozpuszczone i również bluszczem ubrane. Gdy wszyscy zaproszeni na ów wieczór zebrali się w salonie, wyszłyśmy razem, ja szłam naprzód, - niosąc poduszkę z kwiatów i wieniec. Pamiętam jak dzisiaj tę chwilę –Zachariasiewicz siedział na środku pokoju w fotelu, goście otaczali go wieńcem, gdy weszłam, rozstąpili się wszyscy, - byłam tak wzruszoną uroczystością chwili, że zupełnie nie zwróciłam uwagi, kto przybył z gości, widziałam tylko drogiego solenizanta. Podniósł się z fotela i z uśmiechem pełnym miłego zdziwienia pochylił się naprzód, zrobił ruch taki jakby chciał do mnie wyciągnąć obie ręce. Stanęłam tuż przed nim i powiedziałam: „Mając cię czcigodny i ukochany nasz panie, w pośród nas w dniu twego Imienia, pragniemy wyrazić ci, wraz z gorącymi życzeniami, także uwielbienie nasze i cześć, która ci się od nas należy. Cześć ci i dzięki, za twą pracę, która chwałę imieniu polskiemu przynosi, dzięki ci i cześć za tyle zacnych usiłowań, którymi usiłujesz rozbudzić w narodzie miłość ojczyzny i uwielbienie dla najszczytniejszych ideałów dobra i piękna. Jako dzieci narodu tego, któremu siły swoje i tyloletnią pracę poświęcasz, winniśmy złożyć u stóp twoich czcigodny panie hołd i dziękczynienia. Słowa uznania naszego, w niczym nie są zdolne dodać blasku twej sławie, zechciej je jednak przyjąć, jako dowód naszej głębokiej dla ciebie czci i serdecznego przywiązania”.

Gdy podniosłam na niego oczy, widziałam na jego twarzy – prawdziwe wzruszenie – ścisnął mi ręce w milczeniu, ale wieńca nie dał sobie włożyć na głowę. Potem zaśpiewaliśmy chórem; „Boże coś Polskę”.... to spotęgowało wzruszenie. Proszono o deklamację, - powiedziałam excelsior, Maniusia Jocz, jakiś wierszyk o słonku, a Mania Marynowska –„Pożegnanie” i „Rada ciotuni”. Usiadłam obok solenizanta, zdawało mi się, że mam dzisiaj jakieś prawo siedzieć przy nim i że powinnam je wyzyskać.  „Ja panu inny wierszyk powiem, ale to tylko dla pana” – pochylił się ku mnie; powiedziałam mu z cicha „Dumkę” Zaleskiego –

                                   „Ku niej tęsknię z wieczora,

                                   Z jutrznią tęsknię i płaczę,

                                   Bom żegnała nie wczoraj,

                                   I nie jutro zobaczę!”

Patrzył na mnie długo i serdecznie. – zaczęto grać walca, i musiałam iść tańczyć. Wiem, że pan Jan patrzył na mnie i to było mi niewypowiedzianie przyjemne. Mieliśmy stanąć do kadryla, a tu pan Bolesław powiada: „spodziewam się, że i solenizant kadryla tańczyć będzie”. Jak opisać moje zdumienie i szczęście, gdy Zachariasiewicz. bez namysłu podał mi rękę i prosił o ten taniec. „Czy pani myślałaś kiedy, że razem kadryla tańczyć będziemy?” – „Wszystko co tu przeżyłam, wydaje mi się bajką z tysiąca i jednej nocy” – odpowiedziałam cała rozmarzona i upojona. Do kolacji poszliśmy znowu razem, - ja pierwsza wzniosłam toast, pamiętam, że gdy stanęłam z kieliszkiem w ręku, wszyscy zwrócili ma mnie zdumione oczy, a Zachariasiewicz – z oka mnie nie spuszczał: „ Upoważniona przez wszystkie obecne tu panie, choć jako najmłodsza najmniejsze mam prawo do tego zaszczytu, wznoszę zdrowie naszego czcigodnego i ukochanego solenizanta, który potrafił sobie zjednać naszą szczerą sympatię.

            Niech żyje solenizant!”

Na dany znak wszyscy powstali i zaśpiewali chórem:

                        „Gdy zasługa jest uznana,

                        Któż pełniejszy jej od Jana,

                        Więc panowie jego zdrowie,

                        Niech żyje nasz Jan!”

Zmieniliśmy umyślnie słowa stosownie do okoliczności. Podniesiono solenizanta w górę i wśród okrzyków powszechnych obniesiono po salonie. Chcąc nadać wesoły ton uroczystemu wieczorowi, pan Jan udawał, że się boi, aby go nie potłukli ci co go nieśli i wołał „tylko mnie nie upuście”. Resztę wieczoru spędziliśmy na rozmowie i wspominkach, a chwile leciały z szybkością błyskawiczną i zbliżał się koniec mego snu uroczego.

Nastąpił koniec na drugi dzień 30/8 – bo o 11 tej rano, żegnani ze łzami przez wszystkich, obdarowani kwiatami, pożegnaliśmy ukochaną Krzywczę – i odjechali z przed ganku. W ostatniej chwili nic już nie widziałam, ani czułam, rozpłakałam się tylko tak, jak może jeszcze nigdy w życiu nie płakałam....

 

Linki

Blog Krzywcza Trzy Kultury Facebook - Krzywcza Trzy Kultury Facebook - Gmina Krzywcza Facebook - Hobbitówka

Parafia Krzywcza

Hobitówka

strona www

alt alt alt alt alt


 

 

 

 

Łatwy dostęp do innych przedsięwzięć internetowych, które są powiązane z Portalem Krzywcza Trzy Kultury oraz stron związanych z Krzywczą.