Uncategorised
Ks. Władysław Solecki
- Szczegóły
Ksiądz Kanonik, daj mu Boże niebo.
Ksiądz Władysław Solecki [zdjęcie obok] w historii krzywieckiej parafii pozostawił ślad, który nie zatarł czas. Przy jego grobie na cmentarzu widać modlących się ludzi, palą się lampki tych, co pamiętają. Warto więc tę świętobliwą i nietuzinkową postać przypomnieć młodszemu pokoleniu.
Urodził się 19 VI 1878 r. Załużu pow. Sanok. W rodzinie Antoniego i Marii z d. Kotlowskiej. Ukończył gimnazjum w Sanoku w 1899 r. Następnie podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Lwowskim. Po pierwszym roku studiów odkrył w sobie powołanie kapłańskie. Studia teologiczne odbył w Przemyślu w latach 1900 - 1904 r. Święcenia kapłańskie przyjął 26 VI 1904 r. w przemyskiej katedrze. Następnie pracował jako wikary i katecheta w Dobrzechowie 1 VIII 1904 - 15 VII 1907 oraz Przeworsk 15 VII 1907 - 4 VIII 1910.
W 1910 r. Bolesław Jocz, właściciel klucza krzywieckiego, prezentuje Ks. Władysława Soleckiego na proboszcza w Krzywczy, poleconego mu przez konsystorza przemyskiego, jako gorliwego i pobożnego kapłana. Przez krótki okres jest administratorem krzywieckiej parafii [4 VIII 1910 - 13 XII 1910], a po zdaniu egzaminu konkursowego zostaje mianowany na proboszcza 13 XII 1910. Wraz z nim na plebani zamieszkała Maria Hydzik z Sanoka, która była kucharką przez cały okres posługi księdza Władysława w Krzywczy.
Już jako wikary przeworskiej parafii zostaje doceniony przez władze kościelne otrzymując 1 IV 1910 r. dekret pochwalny za gorliwe spełnianie obowiązków wikarego.
Krzywiecką parafię przejął po ks. Andrzeju Soleckim. Na razie nie wiadomo czy obaj kapłani byli spokrewnieni. Od samego początku rozpoczął żarliwą pracę na wielu polach.
Na samym początku swojej posługi w Krzywczy sprowadził, w porozumieniu z p. Bolesławem Joczem, Siostry Franciszkanki Rodziny Marii. Było to w sierpniu 1910 r. Wydaję się, że sama inicjatywa była przygotowana przez jego poprzednika ks. Andrzeja Soleckiego, a realizacja przyszła już nowemu proboszczowi. Siostry początkowo zamieszkały w Woli Krzywieckiej w szkole, gdzie jedna z sióstr była nauczycielką. W roku 1921 przeniosły się do Krzywczy, gdzie przy kościółku parafialnym otrzymały na mieszkanie domek dzierżawiony od Stefana Strońskiego i zaczęły pracować w Krzywczy. W dniu 29 X 1929 r. siostry przeniosły się do nowego Domu Zakonnego wybudowanego przez ks. kan. W. Soleckiego przy dużym współudziale parafii. Otrzymały też od niego pole orne oraz ogródek na swoje utrzymanie. Siostry prowadziły ochronkę, pracowały w szkole oraz opiekowały się kościołem i świadczyły usługi w zakresie ochrony zdrowia.
Ks. Władysław doceniał także działalność organizacji parafialnych. Założony w 1906 r Związek Katolicko - Społeczny liczył w 1911 r. 109 członków. W uroczystość Królowej Korony Polskiej zapisało się do Bractwa Królowej Korony Polskiej 265 parafian, w większej części siostry i bracia różańcowi.
Rozpoczął też starania, aby wybudować nowy kościół w Krzywczy. Na ten cel w 1912 r., jako cegiełka, została wydana pocztówka z widokiem krzywieckiego kościoła. Na specjalny fundusz zbierał na ten cel pieniądze, 26 IV 1916 r. [a więc w okresie I wojny światowej] za zgromadzone 10 275 koron zakupił obligacje wojenny wydaną przez rząd austriacki. Po wojnie te obligacje zamieniono na długoterminową książeczkę oszczędnościową.
Jednocześnie w porozumieniu z właścicielem Kupnej, Leonem Sapiechą, otworzył placówkę Sióstr Franciszkanek Rodziny Marii w Kupnej. Ponieważ siostry codziennie, na nogach, chodziły na mszę świętą również w Kupnej planował zbudować mały kościołek. Plny zachowały się w archiwum parafialnym. Dlaczego nie zbudowano go na razie nie wiadomo.
I wojna światowa zawitała do Krzywczy we wrześniu 1914 r. „Najpierw zboczyły do Krzywczy oddziały kozackie, które się zatrzymywały i odchodziły dalej. Następnie weszło regularne wojsko rosyjskie, które pozostało już dłużej” . Tak pierwsze dni wojny opisuje protokół zniszczeń krzywieckiego dworu. Przed wybuchem wojny był okres paniki zarówno wśród okolicznego ziemiaństwa, jak i innych warstw społecznych. Wojna przerażała wszystkich. Cześć osób uległa panice i wyjeżdżała na teren uznawane za bezpieczne – Czech, Węgry. Tak zrobili Romanowscy właściciele Ruszelczyc i być może Joczowie właściciele Krzywczy. Takie same nastawienie było wśród duchowieństwa ks. Wojciech Prugar z Babic wyjechał na Węgry, również okoliczne duchowieństwo greckokatolickie z rodzinami wyjechało szukając spokojnego schronienia przed skutkami wojny. Ks. Władysław Solecki być może początkowo uległ panice, ale szybko wrócił na swój posterunek. Tak wspomina ten trudny okres Władysława Jaroszewska nauczyciela z reczpolskiej szkoły: „Wielkie zasługi w czasie inwazji położył wielebny ks. proboszcz z Krzywczy Władysław Solecki. Z zaparciem się siebie i z narażeniem życia śpieszył ten Kapłan z pociechą religijną - umacniał w wierze pociągał do Boga, wskazywał źródło pociechy i ratunku. Często pośredniczył między pokrzywdzona ludnością, a najeźdźcami. Spełniał obowiązki duszpasterskie za siebie i za księży ruskich. Cześć temu kapłanowi, który godność kapłańską podniósł tak wysoko, że go nawet innowiercy poważali”.
A pracy było nie mało bo oprócz parafii krzywieckiej ks. Władysław objął opieką duszpasterską parafię Babice od listopada 1914 do maja 1915 r. Ks. Prugar wrócił z Węgier w lipcu 1915 r., a jego woźnica w tym czasie nauczył się zawodu bednarskiego. Chrzty, śluby, pogrzeby, posługa w konfesjonale, msze święte codzienne, niedzielne i świąteczne. Do tego doszły dość trudne sprawy. Opieka duszpasterska i socjalna nad uciekinierami z miejscowości Twierdzy Przemyśl takich jak: Łuczyce, Jaksmanowice, Przemyśl, Nakło, Łętowna, Batycze. Medyka, Hureczko, którzy schronili się w naszej parafii. To właśnie wśród uciekinierów choroby zakaźne zbierały największe żniwo. Grzebano ich na cmentarzach cholerycznych, a ks. Solecki nigdy nie odmawiał ostatniej posługi. Takie cmentarze posiadały miejscowości Krzywcza, Ruszelczyce i Reczpol, gdzie mieszkało w fatalnych warunkach najwięcej uciekinierów. W samym roku 1914 w Krzywczy na cholerę zmarło 30, 5 na tyfus, 3 na desinterię osób. Ks. Władysław dokonał również pochówku 5 Węgrów żołnierzy Austriackiej Armii, którzy prawdopodobnie zginęli w potyczce z wojskami rosyjskimi. Być może chował i poległych żołnierzy okupanta, ale nie ma na ten temat pisanych potwierdzeń. Nie zapomniał o tych sprawach dokonać zapisów w księgach parafialnych. Tak gorliwa praca została nagrodzona przez władze kościelne Expositorium Canonicale, które otrzymał 3 V 1916 r.
Bolesną sprawą z okresu I wojny światowej była utrata przez parafię 4 dzwonów, które zarekwirowali Austriacy w 1917 r. Od tego czasu długie starania o nowe zakończyły się fundacją nowych 3 dzwonów dopiero w1936 r., które z kolei zabrali Niemcy w 1941 r.
Po 1918 r., gdy Polska odzyskała niepodległość, pod opieką duszpasterską ks. Kanonika zaczęły działać organizacje katolickie: Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, które zostało następnie przemianowane na Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej oraz Akcja Katolicka.
Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej zostało założone w parafii przed 1930 rokiem, jeszcze pod nazwą Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, później przemianowane na KSMM. Chłopcy w wieku od 15 lat mieli swoje zebrania w salce katechetycznej na plebanii. Młodzież pochodziła przeważnie z Krzywczy, Woli Krzywieckiej i Reczpola. Głównym opiekunem stowarzyszenia był ks. proboszcz. W okresie letnim zarząd organizował rozgrywki w piłce siatkowej. Boisko było na terenie dzisiejszego Międzyłuża. W okresie zimowym na spotkaniach grano w szachy, warcaby, skoczka, czytano gazety i książki katolickie. Założono bibliotekę KSM – u w której gromadzono książki z darowizn i dochodów własnych. Z innymi organizacjami i pomocą sióstr zakonnych wystawiano sztuki teatralne, jasełka, wieczornice na Święta Narodowe 11 Listopada oraz 3 Maja w piwnicy po krzywieckim browarze, a następnie w Domu Ludowym. Za pieniądze z wystawianych sztuk kupowano książki do biblioteki oraz sprzęty do salki katechetycznej. Przez to działała Biblioteka Parafialna zawierająca wiele cennych książek.
Dziewczęta w starszym wieku szkolnym 15-17 z całej parafii spotykały się na zebraniach KSMŻ, które prowadziły siostry franciszkanki i miejscowa nauczycielka Julina Krycińska, odbywały się one na ochronce. Na spotkaniach siostry uczyły dziewczęta szyć, wyszywać, uczyły śpiewać piosenki religijne i patriotyczne oraz przygotowywały do wystawiania sztuk teatralnych, przygotowując stroje i scenografię. Tu opiekę duszpasterską również miał ks. Władysław Solecki.
Osoby starsze skupiała Akcja Katolicka założona ok.1930 r., która również działała w naszej parafii. W każdą niedzielę spotkania AK odbywały się salce na plebanii. Spotkania prowadził ks. proboszcz.
Oprócz organizacji o charakterze formacyjnym ks. Kanonik wchodził w składu zarządu Kasy Reiffeisena, a następnie Kasy Stefczyka, która działała do 1944 r. i udzielała pożyczek swoim członkom. 17 V 1935 został wybrany do komisji Opieki Społecznej działające przy Radzie Gminy Krzywcza.
W 1936 r. w Przemyślu odbył się Kongres Eucharystyczny. Ksiądz proboszcz zadbał o liczny udział w tej uroczystości parafian z Krzywczy i innych okolicznych wiosek. Z tej okazji w każdej miejscowości zbudowano kapliczkę. Odbyły się uroczystości poświęcenia poszczególnych wsi Sercu Pana Jezusa z intronizacją obrazu. Do dziś w każdej miejscowości zachowała się pamiątka tamtych chwil.
Ks. Władysław utrzymywał bardzo dobre stosunki z innymi wyznaniami działającymi w Krzywczy, Grekokatolikami i Żydami. Ludność polska i ruska brała udział w nabożeństwach i uroczystościach zarówno w cerkwi, jak i w kościele. Liczne uczestnictwo w polskiej procesji Bożego Ciała i ruskiego Jordanu ludzi obu obrządków wraz z chorągwiami i feretronami było normą i nikogo to nie dziwiło. Na dodatek żona miejscowego parocha Jana Kalimona była krewną ks. Soleckiego. Dlatego, gdy ten zmarł 20 października 1939 r. jego żona Olga Kalimon oraz Adam i Janina Hankiewicz zamieszkali na „polskiej plebani”, gdzie mieszkali przez kilkanaście miesięcy.
Wielki szacunek i poważanie miał wśród miejscowego ziemiaństwa. Bardzo dobre stosunki nie łączył jednak ze spotkaniami karcianymi.
Jeszcze nie wyleczono ran z I Wojny Światowej, a już zaczęła się II Wojna Światowa, która 13 IX 1939 r. dotarła do Krzywczy. Miejscowa ludność wraz z ks. Władysławem schroniła się w prawie 30 metrowym kanale pod szosą w okolicach cmentarza. Wśród osób chroniących się w kanale byli Polacy, Rusini i Żydzi. Ks. Solecki przygotowywał wszystkich na najgorsze: udzielił wszystkim zebranym rozgrzeszenia i przez cały czas pobytu odmawiano modlitwy. Od godziny 10.00 na krzywieckich wzgórzach trwała bitwa pomiędzy 14 Karpacką Dywizją Piechoty, a wojskami niemieckimi.
Około godziny 16.00 z latarniami udaje się na pobojowisko. Udzielał Ostatniego Namaszczenia rannym i być może zabitym, którzy z pola bitwy byli znoszeni do późnych godzin nocnych. Następnego dnia zorganizował pogrzeb poległych polskich żołnierzy w okolicach przysiółka Babia Rzeka. Odbył się on przy udziale organisty Augusta Kwasiżura, kościelnego Franciszka Wolańskiego, jak również małej grupki parafian - w szczególności kobiet i dzieci otoczonych niemieckimi żołnierzami.
Wiosną (maj) 1940 r. z jego inicjatywy ekshumowano zwłoki żołnierzy i przeniesiono je na cmentarz parafialny, gdzie urządzono im zbiorową mogiłę. Prawdopodobnie wtedy ks. Solecki zebrał nieśmiertelniki z danymi żołnierzy i sporządził listę poległych, która znajduje się do dziś w Księdza Zmarłych w księdze parafialnej. Na cmentarzu jeszcze raz odprawił nabożeństwo nad zwłokami żołnierzy. To on uratował pamięć o poległych i przekazał potomnym.
Tak intensywna praca odbiła się na zdrowiu. Z tego powodu do pracy w parafii otrzymał pomoc w osobie ks. Brodowicza, który jednak nie spełniał wysokich standardów moralnych. Po nim do pomocy w parafii przybył w 1944 r. ks. Stanisław Lorenc.
Po zakończeniu wojny w okresie wywózki ludności ruskiej wystawiał osobom z rodzin mieszanych metryki katolickiej by uchronić ich od wywózki. Zmiany jakie zachodziły w powojennej Polsce przerażały go. Janina Romanowska, aresztowana jako ziemianka, tak wspomina ostatnie spotkanie z ks. Soleckim: (...) Nasz kochany kanonik, gdy się o tym dowiedział, choć nigdzie nie mógł wychodzić, ale wspierany przez wikarego, ks. Stanisława Lorenca, doszedł na posterunek, by mię pożegnać i pobłogosławić i dodać otuchy, choć miałam wrażenie, iż on sam był tym wielce zgnębiony i przejęty, niż ja sama (...).
Jego stan zdrowia ciągle się pogarszał. Został sparaliżowany 4 XI 1946 r. Lekarz orzekł, że przeżyje może 4 dni. Sparaliżowana prawa strona była całkowicie bezwładna, lewa noga i ręka władna. Leżał w łóżku, siedział na fotelu, wyjeżdżał na odpowiednim wózku do ogrodu, a nawet do kościoła zawozili go parafianie w niedzielę na adorację Najświętszego Sakramentu. W czasie choroby opiekowały sie nim siostry zakonne: S. Zofia Rakuś, s. Stanisława Okoniewska, s. Marta Burówna. Maria Lorenc pomagała w przenoszeniu na fotel lub wózek. W dzień dyżurowała czasem Stanisława Wolańska. Z rodziny księdza dyżurowały przez pewien czas p. Sędzina i p. Kalimon. Na noc dochodziła również nauczycielka z Ruszelczyc Danuta Romanowska. Ks. Stanisław Lorenc kąpał sparaliżowanego.
Ks. Władysław Solecki [powyżej zdjęcie pośmiertne ks. Kanonika oraz z pogrzebu] zmarł nagle na serce 26 VII 1951 r. w nocy w obecności Marii Lorenc, Zofii Fednar i s. Marty Burówny. 28 VII po południu odbyło się przeniesienie zwłok do kościoła. Pogrzeb odbył się w niedzielę 29 VII przy udziale bardzo dużej liczby parafian, wielu księży i pod przewodnictwem ks. bpa Tomaki. Ciało zostało złożone na krzywieckim cmentarzu.
Ks. Władysław Solecki za swoją gorliwą służbę Bogu i człowiekowi, w krzywieckiej parafii, zyskał sobie powszechne uznanie i pamięć do chwili obecnej, chociaż od jego śmieci minęło ponad pół wieku. Mój ojciec często powtarzał to zdanie Ksiądz Kanonik, daj mu Boże niebo, które utrwaliło się w mojej pamięci i było inspiracją do napisania tego artykułu.
Piotr Haszczyn
Regulamin Portalu Internetowego Krzywcza.eu
- Szczegóły
UWAGA PRAWA AUTORSKIE ZASTRZEŻONE!
PUBLIKOWANIE W SIECI ORAZ W KAŻDEJ INNEJ FORMIE FRAGMENTÓW LUB CAŁOŚCI ARTYKUŁÓW, JAK RÓWNIEŻ ZDJĘĆ, TYLKO ZA ZGODĄ AUTORÓW.
Zgodnie z ustawą z 4 lutego 1994 o prawie autorskim i prawach pokrewnych DZ.U. 1994 nr 24 poz. 83 za naruszenie praw własności poprzez kopiowanie, powielanie i rozpowszechnianie treści bez zgody właściciela grozi grzywna oraz kara pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 2 art. 115.
1.
Regulamin niniejszy określa zasady świadczenia usługi drogą elektroniczną przez Portal Krzywcza.eu na rzecz jego użytkowników, polegającej na umożliwieniu użytkownikom bezpłatnego dokonywania wpisów – artykułów, zapowiedzi, ogłoszeń, firm i instytucji, a także komentowania artykułów oraz zamieszczania zdjęć na stronach Portalu.
2.
Dostęp do Portalu Krzywcza.eu posiadają wszyscy użytkownicy publicznej sieci Internet. Ci z użytkowników, którzy założyli uprzednio konto w Portalu internetowym Krzywcza.eu mogą używać na stronach Portalu zarezerwowanych dla nich loginów. Krzywcza.eu może uwarunkować umożliwienie zamieszczania wpisów oraz zdjęć na stronach Portalu od dokonania przez użytkowników uprzedniej rejestracji w Portalu Krzywcza.eu.
3.
Użytkownik Portalu Krzywcza.eu publikuje swoje teksty i opinie wyłącznie na własną odpowiedzialność. Krzywcza.eu nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za treści zamieszczane przez użytkowników na stronach Portalu. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mógą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
4.
Niedopuszczalne jest umieszczanie przez użytkowników na stronach Portalu Krzywcza.eu treści uznanych powszechnie za naganne moralnie, społecznie niewłaściwe i naruszających zasady Etykiety oraz propagujących przemoc i łamanie prawa.
5.
Niedopuszczalne jest umieszczanie przez użytkowników na stronach Portalu Krzywcza.eu komentarzy, które obrażają inne narodowości, religie, rasy ludzkie (art. 23 Kodeksu cywilnego oraz art. 194 – 196 Kodeksu karnego), obrażają osoby publiczne (art. 23 Kodeksu cywilnego) i zawierają informacje obarczające niesprawdzonymi zarzutami inne osoby (art. 23 Kodeksu cywilnego).
6.
Niedopuszczalne jest umieszczanie przez użytkowników na stronach Portalu Krzywcza.eu komentarzy, które zawierają wulgaryzmy (art. 3 Ustawy o języku polskim z dnia 7 października 1999r.).
7.
Niedopuszczalne jest umieszczanie przez użytkowników na stronach Portalu Krzywcza.eu komentarzy, które przyczyniają się do łamania praw autorskich (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4 lutego 1994r.).
8.
Niedopuszczalne jest umieszczanie przez użytkowników na stronach Portalu Calisia.pl przekazów reklamowych oraz komentarzy, które zawierają linki do prywatnych stron www.
9.
Redakcja Krzywcza.eu zastrzega sobie prawo do usuwania treści, o których mowa w pkt. 4, 5, 6, 7 i 8 niniejszego regulaminu, jak również prawo do blokowania uczestnictwa na Portalu Krzywcza.eu w stosunku do osób naruszających w sposób notoryczny postanowienia pkt. 4, 5, 6, 7 i 8 regulaminu. Użytkownik zamieszczając wpis na stronie Portalu Krzywcza.eu przyjmuje do wiadomości, że ewentualne usunięcie przez Krzywcza.eu zamieszczonego przez niego wpisu jest równoznaczne z powiadomieniem go o zamiarze usunięcia wpisu ze względu na naruszenie postanowień pkt. 4, 5, 6, 7 i 8 regulaminu lub ze względu na wpłynięcie urzędowego zawiadomienia lub uzyskanie przez administratora Portalu wiarygodnej wiadomości o bezprawnym charakterze zamieszczonego wpisu.
Publikując dowolne informacje ( teksty , zdjęcia, rysunki i inne) na portalu Krzywcza.eu , użytkownik wyraża zgodę na dowolne wykorzystanie opublikowanych informacji przez redakcje portalu, w szczególności w celu publikacji w mediach współpracujących z Krzywcza.eu
10.
RedakcjaKrzywcza.eu nie przekazuje, nie sprzedaje i nie użycza zgromadzonych danych użytkowników Portalu Krzywcza.eu innym osobom lub instytucjom, chyba że dzieje się to za wyraźną zgodą lub na życzenie użytkownika, którego dane dotyczą lub też na żądanie uprawnionych organów państwa na potrzeby prowadzonych przez nie postępowań.
11.
Redakcja Krzywcza.eu dołoży wszelkich starań w celu zapewnienia prawidłowego działania Portalu oraz udzieli pomocy w rozwiązywaniu problemów dotyczących jego funkcjonowania.
12.
Redakcja Krzywcza.eu zastrzega sobie prawo do wyłączenia stron Portalu Krzywcza.eu oraz możliwości usuwania artykułów i zdjęć na Portalu Krzywcza.eu bez podawania przyczyn takiego działania.
13.
Regulamin niniejszy obowiązuje od momentu jego opublikowania. Krzywcza.eu zastrzega sobie prawo do wprowadzania zmian w niniejszym regulaminie. Wszelkie zmiany stają się obowiązujące w momencie ich opublikowania na tej stronie.
Z Kalisza do Krzywczy
- Szczegóły
Ciężki okres II wojny światowej był dla wielu Polaków szkołą przeżycia. W ciągu lat odkrywane są niezwykłe losy rodzin, które otarły się o śmierć, ale przeżyły dzięki niezwykłym okolicznością. Będzie to właśnie taka opowieść.
Rodzina Magnuszewskich przez wiele lat mieszkała w Kaliszu. Głową rodziny był Henryk Magnuszewski od pierwszych lat okupacji należał do Związku Walki Zbrojnych i jak się wydaję dzięki temu został aresztowany, wraz z rodziną, w 1940 r. i umieszczony w Wieliczce. Pewnie skończyłoby się to tragicznie, gdyby niezwykłe wydarzenie. Otóż córeczka jednego z Esesmanów ciężko zachorowała. Lekarz orzekł, że medycyna jest bezsilna i umrze. Wtedy Tekla Magnuszewska, żona Henryka, która pobierała nauki w szkole dla dziewcząt prowadzone przez siostry zakonne i tam nauczyła się sztuki domowego leczenia podjęła się jej kuracji. Wszyscy byli zdumieni, gdy po jednodniowej terapii prawie sine dziecko odzyskało naturalne kolory ciała, a po tygodniu wróciło do zdrowia. Esesman z wdzięczności postarał się o uwolnienie rodziny z obozu. Rodzina Magnuszewskich nie wróciła do Kalisza, ale jechała w kierunku Lwowa, gdzie mieszkała siostra Tekli. Ostatecznie osiedli w Krzywczy powiat Przemyśl z córką Dorotą [na zdjęciu obok] i synem Stefanem.
Małe miasteczko było na wpół martwe. Ludność pochodzenia żydowskiego, która zamieszkiwała domu wkoło rynku uciekła, była w Getcie lub została rozstrzelana przez okupanta. Za pieniądze, które otrzymali od wdzięcznego Niemca, Magnuszewscy kupili tu dom po Rabinie żydowskim Dawidzie Uhrim i tu postanowili przetrwać okres wojny. W nim zaczęli prowadzić lokal gastronomiczny pod nazwą Restauriation H. Magnuszewski. Jednocześnie pan Henryk podjął współpracę z miejscowymi strukturami Armii Krajowej. To w jego restauracji znajdowała się radiostacja, którą w razie potrzeby wysyłano widomości. Podczas rewizji nie znaleziono jej jednak ukrytą pod skrzynką z wódką. W krzywieckiej Rabinówce, bo tak przed wojna miejscowi nazywali ten budynek, przyszło na świat kolejne dziecko Magnuszewski – Elżbieta. Tak mijały dni aż skończyła się wojna, ale nie skończył się okres zagrożenia życia. W okolicy działali partyzanci zarówno polscy, jak i ukraińscy. W roku 1945 Tekla Magnuszewska zachorowała na wyrostek robaczkowy i przebywała w szpitalu w Przemyślu. Mąż wybrał się rowerem, by ja odwiedzić. Droga do Przemyśla wiedzie przez około 1,5 km odcinek lasu tzw. Koryteńską Górę tu Henryk Magnuszewski zaginął z rąk UPA. Było to między 19 III, a 9 V 1945 r. Jeszcze jedno niecodzienne zdarzenie miało miejsce w Restaration H. Magnuszewski. Jest ona na tyle istotna w historii pierwszych lat powojennych, że muszą ją zwryfikować fachowcy. Po konsultacjach postaram się tę niewiarygodną historię dopisać.
Rodzina Magnuszewski przeniosła się w sierpniu 1947 r. do Przemyśla. Pani Tekla zamieniła dom w Krzywczy na mieszkanie w mieście. Restauracja, którą otworzyli uciekinierzy z Kalisza istniała w Krzywczy do końca XX w. po drodze mając wielu właścicieli.
Epizody z życia rodziny Magnuszewskich udało się uzupełnić [patrz artykuł Rabinówka] dzięki pani Elżbiecie Magnuszewskiej – Zuver [Na zdjęciu powyżej], która 18 listopada 2011 r. przyjechała do Krzywczy z Chicago. Odwiedziła dom, gdzie się urodziła oraz odbyła sentymentalny spacer po miejscach, które jeszcze głęboko tkwią w jej pamięci. Za przekazane informacje składam serdeczne podziękowanie.
Piotr Haszczyn
Artyluł p. Elżbiety Magnuszewskiej – Zuver
http://www.calisia.pl/articles/12576-kaliskie-korzenie-serce-w-przemyslu-a-dusza-w-chicago
Karaluch w uchu
- Szczegóły
Prezentujemy wspomnienie pani Ireny Mazurek z domu Sawickiej pt. Karaluch w uchu czyli jak z rodziną przeżyłam Syberię. Wspomnienia powstały na podstawie zapisków Pani Ireny oraz wywiadu przeprowadzonego przeze mnie w lipcu 2010 r. Nadałem także wspomnieniom ostateczny kształt literacki i tytuł. Dla lepszego zrozumeinia tekstu poniżej prezentuję zdjęcia głównych postaci wspomnień. Jednocześnie składam serdeczne podziękowanie Pani Irenie Mazurek za możliwość prezentacji wspomnień na naszej stronie.
Piotr Haszczyn
Dziadzio - Teodor Petrów
Babcia - Joanna Petrów z domu Kasprowicz
Tatuś - Wojciech Sawicki
Mamusia - Stefania Sawicka z domu Petrów
Geniu - Eugieniusz Sawicki
Autorka wspomnień Irena Mazurek z domu Sawicka
MOJA RODZINA
Był pogodny majowy dzień. Z moją koleżanką Rusinką z Drohomyśla chodziłyśmy po polu i szukaliśmy gniazdka ptasiego. Może, gdybym je znalazła nie byłoby tego nieszczęścia. Mamusia przyjechała ze Lwowa i dziadzio z Krakowca, gdzie miał kancelarię leśniczego. Było miło i dla nas dzieci bezpiecznie przy dziadziu, babci, mamusi i wujku Michale, którego kochaliśmy oboje z bratem najbardziej po rodzicach.
Tatuś był w więźniu już od 17 VII 1940 r., (a od 5 XII 1940 r. w obozie w Starobielsku). Aresztowany był we Lwowie w naszym mieszkaniu 17 VII 1940 r. Pani Boguszowa, u której były klucze od mieszkania pod nieobecność mamusi (bo tatuś pracował po nocach żeby się ukrywać), bo nasi okupanci Rosjanie prowadzili aresztowania, wywózki tylko po nocach lub wczesnym ranki. To był ich łajdacki system. Rano około 10 tej przyszli NKWD – ści załomotali do drzwi naszego mieszkania, ale tatuś nie otwierał, a może się zdrzemnął po nocnej fizycznej pracy dość, że schodząc z piętra w wilii gdzie mieszkaliśmy weszli do p. Boguszowej, żeby dowiedzieć się, gdzie są mieszkańcy z góry, wtedy ona powiedziała, że tatuś jest na górze bo brał od niej klucze. Poszli z nią na górę, zapukała i powiedział:
- panie Sawicki proszę otworzyć to ja.
I tatuś otworzył i tak został aresztowany. O tym jak to się stało opowiedziała żydówka, która mieszkała na parterze obok p. Boguszowej. I ona uważana za komunistkę powiedział do mamusi, że nigdyby czegoś takiego nie zrobiła, raczej by ich okłamała i że bardzo brzydko postąpiła p. Boguszowa.
Po aresztowaniu mojego ojca, dziadzio zdecydował, że zamieszkamy na wsi, bo we Lwowie brak był brak żywności, a kolejki za podstawowymi produktami żywnościowymi bardzo duże. Mamusia całymi tygodniami stała w kolejkach pod więzieniem ażeby podać paczkę tatusiowi. Zima była sroga mrozy ponad 30 stopni. Tak się zaziębiła, że dostała silnego obustronnego zapalenia płuc. Ratunku nie było, śniegi okrutne, lekarz nie mógł dojechać, zdawało się, że już z bratem zostaniemy sierotami. Babcia rozpaczała, lekarstw oprócz aspiryny nie było, bańki nie pomagały. Wreszcie zdecydowano się na pijawki. Mamusia była zawsze astmatyczna, cierpiała na potworne migreny, a jeszcze te pijawki ściągnęły tyle krwi, że wprawdzie mamusia odzyskała przytomność i temperatura spadała, ale była tak słaba, że całą zimę prawie cała przeleżała. Dziadzio z wujkiem Michałem uczyli mamę chodzić podtrzymując ja z obydwu stron pod ręce. Ja po aresztowaniu ojca popadłam w depresję, zachorowała równocześnie na szkarlatynę i zapalenie prawego płuca. W takiej atmosferze chorób i zmartwień nastał maj i wywózka.
Wywózka na Sybir
Nas wywieziono z 20 na 21 maja 1941 r. o godzinie 24 w nocy. Po wejściu do mieszkania żołnierze poszli do pokoi i odebrali klucze od dużego biurka z wieloma szufladami pokręcili się po pokoju i oznajmili:
- zbierajcie się pojedziecie w druguju obłosti [inne województwo]
W pierwszej chwili nie zrozumieliśmy o co chodzi. Po chwili mamusia stojąca jak posąg w drzwiach między pokojami powiedziała do nas:
- dzieci pakujcie swoje rzeczy nas wywożą.
Rzuciliśmy się z bratem do komody pakować bieliznę i raptem ja 11 letnia dziewczynka zrozumiałam, że nas wywożą na Sybir. Dostałam histerycznego płaczu, krzyczałam tak potwornie, że podobno było słychać na pół wsi. NKWD jakkolwiek byli potworami to jednak starali się mnie uspokajać, że pojadę do papki, że tam będzie nam bardzo dobrze, ale ja uspokoiłam się dopiero jak siedziałam w wagonie. Dziadzio włożył na siebie plisę usiadł, patrzył w okno i powiedział do mnie:
- nie płacz dziecko ty wrócisz tutaj, ale ja już nie.
Do dziś pamiętam jego niebieskie oczy, bardzo smutne. Tak się zaczęła nasza tułaczka na Sybir. Dziadzio, babcia, mamusia, Gienio i Ja. Właściwie oprócz pościeli i rzeczy osobistych nic nie wzięliśmy z dość zasobnego domu. Sąsiadka żydówka miała piekarnię podała nam świeże bułki i o tym zapasie żywności wyruszyliśmy. Punkt zborny był w Jaworowie. Ponieważ nie pozwolono nam zabrać żadnych dokumentów z biurka, a mnie nawet „Płomyczków” jechaliśmy bez jednego zdjęcia. Na prośbę mamusi, żeby choć jedno zdjęcie ojca dać dzieciom na pamiątkę już na stacji NKWD – wiec przyniósł nam do wagonu parę zdjęć z albumu, a resztę zdjęć zarekwirowano.
Podróż na zesłanie
Jak ruszył transport w zamkniętych wagonach śpiewano Boże coś Polskę i Jeszcze Polska nie zginęła. Do dziś nie mogę śpiewać „Serdeczna Matko” bo zaraz płaczę. Dojechaliśmy do Lwowa. Do naszego wagonu jeszcze doładowano ludzi tak, że nie było miejsca żeby się jakoś położyć. Dziadzio napisał karteczkę do cioci Andy, że jedziemy i rzucił przez zakratowane okno na tory. Obok pracowali robotnicy, kiwali głowami, że widzą zwinięta w papieros karteczkę, ale po latach okazało się, że nikt cioci jej nie doręczył. Z nami jechało dużo rusinów zamieszkałych po wsiach polskich. Wrogowi było „wsio rawno” [wszystko jedno] byle tylko dręczyć ludzi. Dokładnie nie pamiętam, ale do Tomska dojechaliśmy pod koniec czerwca. Już trwała wojna rosyjsko – niemiecka. Tylko raz jeden już za Uralem wypuszczono nas z wagonów – dzieci i starców żeby trochę pochodzić około godziny gdzieś w polu, żeby nikt nie uciekł i żeby nas nikt nie widział. Ja bardzo kaszlałam po drodze, była przecież po zapaleniu płuc. Raz jeszcze, było to w Nowosybirsku, popędzono nas do bani tj. łaźni, osobno kobiety i dzieci, osobno mężczyźni i chłopcy. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam nagie kobiety, stare, młode i dzieci. Był to dla mnie szok. Odzież wszystką zabrano do odwszawiania. W Tomsku wyładowano nas z wagonów na przystań nad rzekę Ob. Czekaliśmy na tej przystani chyba 3 dni. W nocy zbici w gromadę o głodzie. Było zimno, no i komary, miliony komarów. Ob był rozlany tak, że drzewa z wody wystawały ich wierzchołki. Drugi brzeg był bardzo daleko. Załadowano nas na „parachod” [parowiec rzeczny] pod pokład, oczywiście nie cały transport, bo część wagonów odczepiono i zostawiono przed Tomskiem i tak przez tydzień płynęliśmy do Parabieli. Tam popędzono nas do osady coś w rodzaju powiatu do byłej cerkwi. Deszcz lał, zmokliśmy po drodze. W tej byłej cerkwi nie było dachu bo blachę dawno zerwali, a tylko podgniłe deski zostały na dachu i tak znów koczowaliśmy całą dobę. Część z nas załadowano na barkę i rzeką Parabiel popłynęliśmy do osady Nowikowo.
Kasicha - pierwsze miejsce zesłania na Syberii
Stamtąd już zwykłą łódką do wsi Kasicha. Zostaliśmy tylko dwie rodziny: my i rodzina ukraińska z Jaworowa: babka, matka i 2 dzieci. Przydzielono nas do rodziny ruskiej 1 izba, małżeństwo i dwóch chłopców (Witia – 5 lat i Giena – 3 lata). Przy nas we wrześniu urodził się trzeci chłopiec Misza. Nazywali się Owcziennikowie. Ona Dunia- wysoka, mocno zbudowana robotnica kołchozowa, on niski szczupły cieśla. Po przyjeździe pomyliśmy się mamusia zmieniła pościel, położyliśmy się na podłodze. Szybko jednak pobudziliśmy się. Naszej białej pięknej pościeli nie było widać, gdyż były na niej miliony pluskiew, które nas zaatakowały. Ruscy się śmiali, my byliśmy zrozpaczeni. Dniem miliony komarów i muszek. Trzeba było się smarować dziegciem przed komarami, a na muszkę nie było sposobu żarły do krwi. Ale najgorsze były malutkie czarne karaluchy. Pewnej nocy jeden z nich wszedł do mojego ucha i nie można było go wyciągnąć. Ból niesamowity, płakałam i cierpiałam niesamowicie. Ale miejscowi i na to mieli sposób. Dunia z kawałka papierka zrobiła trąbkę, którą włożyła do mojego ucha, a następnie zapaliła świeczkę, którą zbliżyła do tutki. Trzymała tak długo, aż gorące powietrze wchodzące w otwór trąbki zabiło karalucha. Później jeszcze przez kilka dni bolała, a z ucha po kawałku wypadały kawałki intruza. Po tym incydencie na noc już przezornie zatykaliśmy uszy.
Przydzielono nam pracę. Brat 13 letni chłopiec uważany był już za dorosłego. Przydzielono go do koni i do pracy z nimi. Mnie 11 letniej dziewczynie dano motykę i na pole wraz z miejscowymi dziewczętami. Mama do tajgi do piły i siekiery. Dziadzio starał się pomagać mamusi, ale był słaby. Po chorobie żołądka i przy braku odpowiednie diety, szybko opadał z sił. Zauważyłam, że dzieci tam były golone do gołej skóry. Myślę, że ze względu na wszawicę i na chorobę skórną głowy, którą nazywano „złotouchą”. Cała głowa w strupach. Ja miałam długi ładny warkocz. Jak mamusia myła mi głowę to zeszła się pełna izba kobiet i dzieci, żeby zobaczyć czy to prawdziwe włosy. Tak byliśmy we dwie rodziny prawie miesiąc, zrozpaczeni, że już nigdy się stąd nie wydostaniemy, ale los był łaskawy. Bo nowy transport z Białegostoku Polaków również rzucono w te okropne syberyjskie bagna. Przyjechało do Kasichy około 20 rodzin, sami Polacy, ale tylko kobiety i dzieci. Mężczyzn na pewnej stacji, jeszcze na terenie Polski, oddzielono od rodzin i okazało się, że wszystkich rozstrzelano w lesie w pobliżu Siemiatycz. Ten transport uformowano parę dni przed wybuchem wojny w 1941 r. Tak, że już były bombardowane tory, ale oprawcy zdążyli tych ludzi jeszcze wywieźć. Wtedy w Kasisze poznaliśmy Taławiniskich i Ekielskich. Była babcia Ewa, mama z trójka dzieci i ciocia z dwójką dzieci. Zapamiętałam ich tak doskonale, że równo po 50 latach w Częstochowie na zjeździe Sybiraków znalazłam Henia, który w 1941 r. miał 10 lat. Radość moja i Genia była wielka, a ich cała rodzina nie mogła wyjść z podziwu, że tak dokładnie pamiętam imiona wszystkich, nawet wiek dzieci.
W dniu kiedy nam kazano tj. dorosłym podpisać zgodę na pobyt 20 lat na Syberii rozpacz wszystkich była wielka, bo za odmowę groziło wiezienie.
W Kasisze chodziliśmy po tajdze i zbieraliśmy grzyby, różne owoce np. gołebike. Jej krzaki rosły na bagnach na takich kępach, trzeba było uważać ażeby nie skoczyć do bagna, które mogło odebrać życie . W tajdze zbieraliśmy kolbę podobna do liści konwalii, ale pachnący czosnkiem i były lecznicze przy szkorbucie [czosnek niedźwiedzi]. Bardzo smaczne są orzechy cedrowe, po które trzeba było się wysoko wspinać na cedry, zrywać szyszki obficie oblane żywicą, potem w ogniu żywica się topiła i wtedy dopiero można były wyłuskać tłuste, smaczne nasiona. Także owoce czeremchy mieliło się i z odrobina maki piekliśmy z placki. Oprócz tego mnóstwo brusznicy, którą ruscy całe beczki zbierali na zimę. Ziemniaki były wielkości orzechów, uprawiali te z groch polny, owies, żyto, ale te zboża nadają się na siew. Naród tam był w latach 30 –tych zesłany jako kułacki, system stalinowski nieludzki.
Zapamiętałam jak były żniwa, trzeba było wyrobić normę, żeby dostać cos do jedzenia, trochę grochu lub ziarna. Mamusia żęła, dziadzio wiązał snopy, a ja te snopy znosiłam na kupę. Po kilku godzinie mamusi spuchła ręka, bo nigdy w życiu nie miała sierpa w rękach, a ja tak się podźgałam tymi snopami, że myślałam, że całe wnętrzności ze mnie wyjdą. Mamusia pięknie szyła i jak się Rosjanki dowiedziały to już mamusia została zatrudniona jako krawcowa. Gienio dźwigał, harował jak dorosły chłop.
W dniu 15 VIII 1941 r. dużo nas pracowało przy zbiorze lnu . W pewnej chwili zobaczyliśmy, samolot, ale ruscy mówili, że oblatuje tajgę, czy się gdzieś nie pali. Pod wieczór na to pole przyszła brygadierka i oznajmiła, że szybko musi pomierzyć, ile kto wykonał, bo Polaki mają iść na zebranie. Wszyscy byli zmartwieni, bo wiedziano, że nic dobrego nam nie zakomunikują. Okazało się, że przybyli z NKWD i oznajmili, że zostało zawarte porozumienie i że nie jesteśmy już skazani, że możemy wyjeżdżać w obrębie obłosti [województwa] tj. Nowosybirska, ale dopiero po otrzymaniu dokumentów, które mają nam wręczyć. Okazało się, że babcia z dziadkiem dostali papiery, a my nie. Dużo Polaków wyjechało do Parabierli, a nawet co młodsi i zdrowsi jeszcze dalej. My zamieszkaliśmy u takich staruszków. Oni w lecie paśli owce, a w zimie siedzieli na piecu, bo nie mieli w co się ubrać, a do jedzenia mieli tylko zboże, które parzyli i żuli w bezzębnych ustach. To była zapłata za letnią pracę w kołchozie – garść zboża. Izdebka była malutka, okienko małe i nas dwie rodziny. Z nami mieszkał młody mężczyzna z matką chorą na epilepsję. Często w nocy dostawała ataki, nawet po parę razy, przy tym bardzo krzyczała jakimś nieludzkim głosem. Okienko było pokryte lodem na kilka centymetrów. W okienku było ciemno, malutka kuchenka nie mogła ogrzać tej prymitywnie zbudowanej chatki. Dla dziadka i babci zrobiliśmy prycze z desek i rozesłaliśmy trochę słomy, ale staruszkowie marzli okropnie. My w trójkę spaliśmy na gołej podłodze. Mieliśmy tylko jedną pierzynę i dwie poduszki. Ja spałam zawsze w środku. Jak wszyscy przeżywaliśmy te zimy, to nie mam pojęcia. To, że przeżyliśmy to tylko opieka Boga i Matki Najświętszej. Lata okropnej biedy, głodu, zimna. Otuleni szmatami zimą, czoło i głowa, bo mróz był srogi, na rzęsach lód, nogi szmatami bo obuwie, w którym przyjechaliśmy dawno się rozdarło. Latem czasem było parę kartofelek więc te ciemne obierki osuszyłam na zimę. Niestety po ugotowaniu i zjedzeniu tak strasznie paliły w przewodzie pokarmowym i żołądku jakby ktoś nakład rozżarzonego węgla.
Był w kołchozie budynek, który w lecie służył jako żłobek, a w zimie zamieszkało tam kilka polskich rodzin. Pani Dankiewiczowa z dwoma córkami i synem Waldemarem w moim wieku, p. Krasnodemscy z synami: Józefem, Marianem i Guciem i jeszcze chyba była tam dziewczynka w moim wieku, bardzo ładnie śpiewała. Ponieważ był to budynek z grubych bali więc tam było trochę cieplej wieczorami. Zbieraliśmy się tam śpiewaliśmy pieśni pobożne, litanię, modlitwy i inne patriotyczne i ludowe. Dokumentów nie mieliśmy. Na przedwiośniu mamusia wysłał dzidka do Nowikowa, a my uciekliśmy pieszo w nocy do Nowikowa. Był tam szpital, ale nie przyjęli dziadzia. Powiedzieli, że stary to niech umiera. Dziadzio w 1941 r. jeszcze chodził do tajgi. Jako stary leśnik był zachwycony tymi lasami, nigdy nie zbłądził, w lesie czuł się jak we własnym domu. W 1942 r. już nie miał sił żeby chodzić. W sierpniu barką dziadek popłyną do Parabieli, a my w trójkę piechotą przeszliśmy 100 km. Z nami szła z trójka dzieci jeszcze jedna pani. Jej dzieci były młodsze ode mnie miały żadnych butów. Przyszedł wrzesień, przymrozki już były silne, żeby ogrzać zziębnięte stopy siusiały na nie i tak je ogrzewały. Szliśmy trzy doby. Nocowaliśmy w szałasach przydrożnych, czasem było tam trochę słomy. Ja byłam najsłabsza zawsze zostawałam w tyle, daleko, nie miałam sił iść. Okazało się później, że powodem tego była choroba płuc.
Dom Polskiego Dziecka w Tomsku
Wreszcie dotarliśmy do Parabieli i tam dowiedzieliśmy się, że w Tomsku jest Dom Dziecka Polskiego. W Parbieli zatrzymaliśmy się przez parę dni u rodziny Baków z Jaworowa. Mnie mamusia ścięła włosy i oboje z bratem i innymi dziećmi popłynęliśmy parachodem do Tomska. Gdzie przypłynęliśmy po 6 dniach nad ranem. Było jeszcze ciemno. Z parachodu szliśmy pieszo do Czeremoszwili. Budynek drewniany, piętrowy, zostaliśmy powitani przez kierownika Franciszka Jackiewicza bardzo groźnego. Pokładliśmy się na garnce słomy jedno obok drugiego żeby się ogrzać. Tak władze ruskie obdarzyły nas domem. Powoli po kawałeczku chłopcy wstawiali szyby, a resztę zabijali deskami. Pozbijali wzdłuż ścian prycze, posłali je słomą i tak zaczęło się życie. Na wyżywieniu była biała mąka amerykańska z darów.
Jedna sala była dla dziewczynek, spałyśmy na tej słomie bez pościeli w tym czym chodziliśmy w dzień. Po jakimś czasie, chyba w listopadzie, pan Jackiewicz dał nam koce na noc, które dostał z darów. Z dużych wełnianych skarpet męskich, po spruciu robiłyśmy sobie pończochy. Około grudnia przyszły amerykańskie ciuchy. Były to przeważnie cienkie ubiory, często podarte, ale i tak cieszyliśmy się bardzo z tych darów. Z wyżywieniem było gorzej, żadnych jarzyn, chleb rzadko. Nie wiem jak zdobywaliśmy w mieście drożdże, które jedliśmy z chlebem. Ja byłam poważnie chora na płuca. Kierownik Franciszek Jackiewicz wezwał lekarza do mnie i jeszcze jednego chłopca. Po zbadaniu stwierdził, że nadaję się pilnie do szpitala, ale brak miejsc bo wszystkie szpitale i szkoły zajęte są dla rannych żołnierzy z frontu. Chłopiec wkrótce zmarł. Pan Jackiewicz widząc, że nic nie jem i wyglądam jak trup zdobył gdzieś śledzia i wtedy zawołał mnie do pokoju i usiłował zmusić do jedzenia, ale niestety nie mogłam jeść. Tak przeżyliśmy zimę. Gienio z chłopcami zdobywali opał, po prostu kradli i pomagali we wszystkich pracach. Ja mało się udzielałam więcej leżałam jak chodziłam. Wiosną stosunki pomiędzy Rosją, a rządem Sikorskiego pogorszyły się więc chłopców już nawet 12 to letnich wzięli do pracy do fabryki ołówków. Trwało to tak do czerwca. Potem odebrano nam budynek o dano do wyboru albo wracać na Sybir albo do sierocińców ruskich. Ja wybrałam powrót do mamy do Parabieli i część dzieci też, ale większa cześć poszła do ruskich sierocińców.
Powrót do mamy
Odesłano nas znów statkiem rzeka Ob. do Parabieli. Mamusia pracowała w Artilu tj. jakby spółdzielnia różnych zawodów. Tam była główna krawcową: przyjmowała, kroiła, szyła i odpowiadała za całość. Zarabiała na wiadro ziemniaków na miesiąc. Pracowała na dwie zmiany – tydzień w dzień 12 godzin, tydzień noc 12 godzin, a światło było słabsze niż przy świeczkach. Żył jeszcze dziadek i stale się martwił jak mama chodziła przez las w nocy, jak da sobie radę żeby przeżyć. Babcia nie pamiętała co się dzieje, gdzie jest biedna, była zagubiona. W tej nędzy w tym zimnie i głodzie. Ja w dalszym ciągu byłam chora, ale było lato wiec pokrzywy, lebioda czy jakieś leśne owoce. To się tak nie odczuwało głodu, ale zima była okrutna, nic do jedzenia. Gienia wcielili do tej spółdzielni i pracował jako woźnica poczty. Nie miał się w co ubrać ciepło, a końmi powoził przez 30 km w jedna stronę. Mrozy dochodziły do minus 50 stopni w nocy tak, że konie nie mogły oddychać i sztywniały im nogi, a on 15 letni chłopiec woził pocztyliona otulonego w kożuch tzw. Łutub, walonki, rękawice z psiej skóry i sytego. Brat mój dostawał 15 dkg mąki razowej na dobę. Jak dojechali do punktu pocztowego to zalewał gorącą wodą tę mąkę i to na dobę cały posiłek. Był już u kresu sił. Po incydencie w lesie zmienili mu pracę. Robił walonki. Praca bardzo ciężka bo ugniatanie wełny na twardy, jak skóra filc trwało długo i też o głodzie, ale w cieple bo to się robi na gorąco. Była tzw. zupa regeneracyjna, którą dostawali i chleba 30 dkg jak glina. Zupa była jak gnojówka z liścimi kapusty z silosów dla bydła. Czuć ją było z daleka, ale zawsze coś ciepłego. Ja z babcią w domu. Mieszkaliśmy u ruskich w jednej izbie z p. Olsztyńską z córka Ireną. Ja chodziłam codziennie do lasu z sankami i siekierą po drzewo. Śnieg sięgał do szyi. Wyszukiwałam ścięte pni drzewa, bo tam cięli na wysokości takiej żeby się nie schylać, które były prawie suche. Pnie ciupałam na trzaski w miarę swoich sił i wynosiłam tymi tunelami śniegowymi na sanek. Jak wychodziłam z tych tuneli na drogę to momentalnie robiła się sztywna z zimna. Czasem płakałam bo nie miałam siły ciągnąć tych sanek, ale zatrzymanie się to śmierć. Był straszny głód i mróz. Dzięki mojej mamusi jakoś uniknęliśmy śmierci głodowej. Mamusia porucz pracy w Artilu szyła jeszcze dodatkowo za miskę kapusty lub parę ziemniaków, albo garść zboża. Dzięki temu prawie codzienni woda była czymś zaprószona no i gorąca była. Były dni, że była tylko woda troszeczkę posolona, bo soli też brakowało. Babcia bardzo cierpiała bo nie rozumiała dlaczego jest głód i gdzie się znajduje, ale dzięki niej zapamiętałam pieśni pobożne bo babcia ciągle się modliła, śpiewała pieśni kościelne i opowiadała o swojej młodości rodzinie. Dziadzio Teodor właściwie zmarł śmiercią głodową. Był do ostatniej chwili świadomy wszystkiego. Wieczorem gdy mamusia wychodziła do pracy tak się martwił, jak przez kawał tajgi ona przejdzie nocą, jak sobie da radę na tej obczyźnie. Tak pragnął chociażby jedna noga stanąć na polskiej ziemi. Zmarł nad ranem cichutko 12 IX 1942 r. Była głęboka zima. Ziemia zamarznięta, mamusia mimo pracy zaczęła sama kilofem kopć jamę, na takim kawałku, gdzie już były polskie groby. Później pomogli inni Polacy, którzy tam byli. Ziemia była zamarznięta do spodu, trumna z kilku desek nie oheblowanych. Księdza nie było, ale był pop greckokatolicki wywieziony tam również i on odczytał modlitwę nad trumną dziadzia. Teraz po latach zmieniłam tablicę na grobie babci i umieściłam nazwisko i imię dziadzia, żeby chociaż pamięć została.
Przeżyliśmy ciężkie chwile w latach 1942 – 44. Nie było już nic do sprzedania, wojna trwała. Głód był wielki bo wszystkie produkty szły na front, a my nie umieliśmy kraść. Rosjanie uprzywilejowani otrzymywali przydziały żywności byli to ewakuowani z Leningradu, Moskwy oraz milicja NKWD, administracja partyjna, a reszta ruskich też tak jak my głodowali. Ja z babcią chodziłam na poletkach zbierać kłosy, czasem się coś znalazło. Te następnie suszyliśmy i tych parę ziarnek mełłyśmy na młynku do kawy do tego liście pokrzywy no i śmieć głodowa musiała poczekać.
Podróż do Europy
W 1944 r. zarządzono ewakuację Polaków z Syberii do Europejskiej części Rosji. Była to wielka radość dla wszystkich żyjących, niestety wielu zostało tam na zawsze. Na przystań w Parabieli, około kilka kilometrów od osady, nad rzeka Ob. zgromadziła się grupa kilkudziesięciu osób w oczekiwaniu na parochod [parowiec]. Trwało to kilka dni (ok. 4). Nie otrzymaliśmy nic na drogę, żadnego pożywienia. Mamusię namawiano w Artilu, żeby nie wyjeżdżać, a nawet grożono, że zatrzymają siłą. Chodziło o to, że nie mieli tak wykwalifikowanej krawcowej. W szwalni pracowały przede wszystkim Łotyszki, kobiety wykształcone, ale bez zawodu. One nauczyły się szyć tylko proste szwy, ale mama je ratował i sama wykonywała wszystkie trudniejsze prace. Jakoś groźby nie wykonano i też znaleźliśmy się na przystani. Wreszcie podpłynął parachod i ku naszej radości, wprost niewiarygodnej, zobaczyliśmy na pokładzie żywego autentycznego polskiego żołnierza. Kto żył ruszył do statku witać go oczywiście ze łzami radości po tylu latach tułaczki. Pamiętam, że usiadłam na pisaku z wrażenia i nie mogłam się ruszyć. Och było to wydarzenie jedno z najpiękniejszych przeżytych na Syberii. Był to sierżant z armii kościuszkowskiej wysłany, by pościągać Polaków porozrzucanych po tajdze. Wypytywał czy ktoś jeszcze został, bo nie do wszystkich dotarła wiadomość. Władze radziecki zbytnio o to nie dbały. Załatwił też przydział żywności. Pamiętam, że była to mąka owsiana i trochę grochu. Na statku przygotowaliśmy z tego posiłek: do wrzątku wsypaliśmy trochę mąki, po zamieszaniu była gotowa polewka. Groch można było gryźć kto miał zęby. Płynęliśmy ok. 10 dni do Nowosybirska. Tam czekaliśmy na transport pociągiem około 2 tygodni. Wszystkich zgromadzono w budynku szkoły. Było nas tyle, że nie było miejsca do spania na gołej podłodze byliśmy poukładani jak śledzie. Najgorzej jak trzeba było wyjść w nocy za własna potrzebą, bo przecież byli ludzie chorzy i małe dzieci, nogi nie było gdzie postawić. Z braku mydła i wody wszyscy dostaliśmy świerzb. Dniami można było wytrzymać, ale wieczorami wszyscy drapali się do krwi. Wreszcie dano nam szarą maść, która smarowaliśmy się po całym ciele. Przynosiło ulgę, ale za to cuchnęło to bardzo przykro.
Pobyt w Puszkino
Nareszcie pociąg się zatrzymał, wsiedliśmy z uczuciem ulgi. Cały czas wszystko załatwiał polski oficer, który również jechał transportem. Już za Uralem odczepiano po 1 lub 2 wagony na poszczególnych stacjach. Oficer przekazywał ludzi pod opiekę NKWD, które przydzielało ludzi do Sowchozów lub do zakładów pracy. Nas odczepiono na stacji Chworostinka (Chworościanka) w powiecie Griazi sowchoz Dubowoje obłost Woroneż. Tam oddano nas pod opiekę ob. Kostrykina funkcjonariusza NKWD, który okazał się dość przyzwoitym człowiekiem. Czekały na nas 2 wozy zaprzężone w byki. Do swochozu było 10 km, ale podróż zajęła nam prawie cały dzień. Po raz pierwszy w życiu jechaliśmy wołami. Zawieziono nas na Uczastok czyli resztówkę sowchozu Puszkino, które składało się z 7 domów. Jak przyjechaliśmy tymi wołami (tylko babcia jechała) my szliśmy to ludzie byli ciekawi, co to te Polaki, czy może mają rogi. Zaraz zaczęli z nami rozmawiać, jak „Rodnyje ruskije” [jak byśmy byli rodzeni Rosjanie] no i przynosili „gostinca” czyli prezent – garnek mleka. Co to była za uczta. Tam dzięki tym ludziom bardzo biednym zawdzięczamy, że doszliśmy do poprawy zdrowia.. Nas przydzielono do drewnianego piętrowego budynku. Otrzymaliśmy pomieszczenie jednoosobowe: łóżko, malutka kuchnia, a nas było 4. Babcia spała na łóżku, Gienio na kuferku długi na 1,20 cm, a ja z mamusia na podłodze przy drzwiach. Tutaj trochę odżyliśmy. Gienio dalej pracował przy koniach w polu. Ja pasłam stado krów sowchoźników z takim starym dziadkiem i on mnie ochraniał przed krowami, które bodły. Tu każdy Rosjanin mógł trzymać 1 krowę, kury i 1 świnię Przydzielona nam działkę obsadzoną ziemniakami i dynią. Rosjanki obdarowywały nas mlekiem. Piękne były te krowy – rasa wysoko mleczna. Mamusia znowu szyła i miała dużo pracy bo to był już 1944 r. ok. lipca więc z frontu przysyłali mnóstwo paczek z różnymi dobrami, a szczególnie materiały i odzież.
Za cara był to piękny majątek klucz Dubowoje, Puszkino i Uczastok. Sad ok. 40 ha, gorzelnia wraz z zarodową hodowla koni. Pola równiuteńkie, czarnoziem, ale nie było w ogóle mężczyzn bo wszyscy byli na froncie i młode dziewczęta też. Wszystko robiły kobiety. Szły rano na pole, śpiewały na głosy, wracały tez ze śpiewem. Bardzo muzykalny naród, ale bardzo biedny i dla nas bardzo życzliwy, nigdy nam nie dokuczali. Z frontu wrócił jeden oficer bo był ranny i otrzymał przydział do tego sowchozu jako zarządca. Był z wojskiem w Polsce i nas odwiedził. Oczywiście wypytał się nas jak nam się podoba Rosja itd., a my mówiliśmy, że biedujemy nie mamy co jeść. On mówi do babci:
- Babuszka uszyj woreczek, wąski i długi, a ty Gienadij, jak jedziesz kombajnem podstaw woreczek pod zsyp i nabierz pszenicy i pod siedzenie, a ja będę patrzył w inną stronę. I tak będziesz miał chleb.
Było trochę inteligencji, dyrektorów, agronom i cała obsługa gorzelni wiec mamusia była w otoczeniu ludzi inteligentnych, syta i w cieple. Często nawet nie przychodziła do domu po kilka dni. Tak była zapracowana. W Puszkinie była kobieta z wyższym wykształceniem Lidia Pawłowa Gorchina z synkiem Kolą (2 latka) i matką. Ona była wspaniałą kobietą – ciągle nas dokarmiała. Mamusia szyła, ja robiłam swetry w zimie. Zimą na tych równinach były „Buriany” – silny wiatr z bardzo gęsto padającym śniegiem, zalepiał twarz. Były przypadki, że od domu do domu ludzie błądzili. Nie było nawet widać na 1 m. Trudno pojąć nie widząc tego zjawiska. Nawet konie traciły orientację i padały ofiarą wilków, których tutaj na tych bezdrzewnych równinach były całe stada. Tutaj widzieliśmy w biały dzień miedzy domami po kilkanaście wilków wolno sobie chodzących. Do dziś bardzo przeżywam wichury, bezsenność, strach, nostalgię jako spadek po tych latach. To okropna tęsknota za ojczyzną nie mam zdolności poetyckich, aby to wyrazić. Oboje z bratem zawsze mówiliśmy, że ojczyzny nigdy byśmy nie opuścili. Jest to też wychowanie w rodzinie patriotycznej, która nam wpoili rodzice, wujek Michała i dziadek.
Powrót do kraju
Mama należała do Związku Patriotów Polskich. Dziś różnie mówi się o Berlingu i Wandzie Wasilewskiej, ale to dzięki nim wróciliśmy już w 1946 r. i wiele z nas, którzy ocaleliśmy może jeszcze przez długie lata nie wyrzeklibyśmy się ojczyzny. Wszystko co napisałam to tak powieszchowanie. Każdy dzień był straszną udręką. Latem te okropne komary, muszki, aż gęsto w powietrzu i karaluchy. Codzienna walka o cokolwiek do zjedzenia, a zimą to tylko opieka Boga i Matki Najświętszej, że trochę ludzi ocalało. Niestety wiele grobów zostało tam na zawsze. Wróciliśmy do Polski i zamieszkaliśmy w Krzywczy rodzinnej miejscowości mojej babci, ale to już całkiem inna historia.
Przemyśl Twierdza niezdobyta
- Szczegóły
Kilka tygodni temu na przemyskim rynku wydawniczym ukazała się książka autorstwa Jacka Błońskiego pod tytułem „Przemyśl Twierdza niezdobyta”. Jest to kolejna książka opisująca wydarzenia z okresu I wojny światowej i jak wskazuje tytuł dotyczy Twierdzy Przemyśl. Jednak czytelnik nie znajdzie tam informacji encyklopedycznych i wiedzy z zakresu historii wojskowość lecz przede wszystkim losy i historie zwykłych, a zarazem niezwykłych ludzi: żołnierzy, szpiegów, obrońców i atakujących Twierdzę.
Publikacja składa się z dwóch części, a każda z nich podzielona jest na autonomiczne opowiadania, historie, niezwykłe wydarzenia z okresu I i II oblężenia Przemyśla przez Rosjan. Autor stosując specyficzną narrację wciąga czytelnika w wydarzenia sprzed prawie wieku. Książkę czyta się świetnie w czym pomaga odpowiedniej wielkości czcionka.
Po publikację trzeba i należy sięgnąć z dwóch powodów. Po pierwsze Jacek Błoński jest wnukiem Henryka Błońskiego, dyrektora babickiej podstawówki, a więc można powiedzieć, że „ziomal”. Po drugie w książce znalazło się opowiadanie pt. „Zwycięska bitwa wachmistrza”, którego akcja toczy się w Krzywczy. Jak wynika z tekstu to właśnie w naszej miejscowości doszło do jednej z pierwszych potyczek pomiędzy wojskami austriackimi, a Rosjanami. Pozycja do nabycia w przemyskich księgarniach. Poniżej prezentuję fragment cytowanego wyżej opowiadania.
Piotr Haszczyn
Jacek Błoński
„Przemyśl Twierdza niezdobyta”
Wydawnictwo Projekt Plus Publishrer
Opublikowano za zgodą autora, za co składam serdeczne podziękowanie.
(...) Tego pamiętnego dnia rankiem dzielny pan Kosiński załadował kilkanaście worków mieszczących, oprócz przesyłek urzędowych i wojskowych, także listy zawierające słowa pocieszenia, tęsknoty i miłości od żołnierzy i przemyślan do rodzin. Po wysłuchaniu ostatnich wskazówek i wiadomości na temat ruchu wojsk rosyjskich wyruszył ciężarówką w drogę w kierunku Dynowa. Z początku podróż przebiegała bez żadnych niespodzianek. Kiedy wojskowy automobil dojeżdżał do Krzywczy położonej około dwudziestu kilometrów od Przemyśla, został niespodziewanie zaatakowany.
Nagle na drodze pojawili się jeźdźcy w wysokich futrzanych czapkach. Kosiński z przerażeniem w oczach wpatrywał się w sześciu groźnie wyglądających Kozaków zbliżających się wolno do ciężarówki. Jednak po chwili Kozacy zatrzymali się. Po raz pierwszy żołnierze z Przemyśla mogli ujrzeć żołnierzy wroga, którzy zaraz po zejściu z koni zaczęli strzelać do dzielnego pocztowca i jego załogi jak do celów na strzelnicy. W powietrzu rozległ się odgłos karabinowych strzałów, a nad głową przerażonego pocztowca świszczały rosyjskie kule.
Kiedy już się wydawało, że nadchodzi kres wyprawy i trzeba będzie zginąć w obronie cennego ładunku, lub też w najlepszym przypadku zakończyć dopiero co rozpoczętą wojenną przygodę w rosyjskiej niewoli, w panu Kosińskim obudził się duch Marsa. Ten wysłużony weteran C.K. Armii w randze wachmistrza szybko opanował strach. Widząc wystraszone twarze żołnierzy i ich oczy wpatrzone w niego, zrozumiał, że nie mogą dać się wystrzelać jak kaczki. Natychmiast kazał zatrzymać ciężarówkę, która wciąż jechała w stronę nadjeżdżających Rosjan. Następnie wykorzystując samochód jako osłonę przed kulami wroga przedostał się wraz ze swoim oddziałam pod wierzby rosnące przy szosie. Po czym gromkim głosem krzyknął do swoich wojaków:
- Macie mnie słuchać jak swego feldfebla na ćwiczeniach, bo inaczej zginiemy. Przeładować broń!
Potem Kosiński wydał rozkaz:
- sformować szereg i na mój rozkaz – ognia!
Kiedy Rosjanom wydawało się, że austriaccy żołnierze uciekli, pozostawiając samochód, zza drzew poleciał na nich grad kul. Jeden z Kozaków, trafiony karabinowym pociskiem, padł martwy na drogę. Po dłuższej wymianie ognia Kozacy widząc, iż zginął jeden z ich współtowarzyszy zaczęli wycofywać się. Kolejna kula zabiła konia. Rosjanie, jeszcze przez moment pewni zwycięstwa, pośpiesznie wycofali się z drogi i galopem uciekli z pola bitwy. Kosiński jeszcze przez chwilę wraz z żołnierzami rozglądał się wokół, wypatrując wroga, a potem wskazując głowę martwego kozaka leżącego na szosie rozkazał jednemu z żołnierzy:
- Przeszukać tego moskala, może ma jakieś ważne papiery lub mapę.
Żołnierz ostrożnie podszedł do ciała zastrzelonego Kozaka, haniebnie pozostawionego przez Rosjan. Po sprawdzeniu, czy aby martwy nieszczęśnik nie miał przy sobie jakiś dokumentów, żołnierz na polecenia Kosińskiego zabrał kozacki karabin i szablę, jako trofeum wojenne. (...)
.
Krzywieckie rozliczenie z PRL - em
- Szczegóły
Od zakończenia okresu w historii Polskiej zwanej Polska Rzeczpospolita Ludowa minęło już ponad dwa dziesięciolecia. Ciągle jednak wraca problem z rozliczaniem tamtych czasów. Czasów, w których większa część naszego społeczeństwa żyła, funkcjonowała, zdobywała wykształcenie i pracę. I chociaż negatywna ocena historyczna się nie zmieniła to nabyliśmy pewnego dystansu do tego okresu w naszej historii.
Na krzywieckim rynku w 1984 r. odsłonięto pomnik, który upamiętniał młodych chłopaków, zapewne synów, być może i mężów, którzy podczas napaści Ukraińskiej Armii Powstańczej w 1946 zostali uprowadzeni i ślad po nich zaginął. Być może popłynęli Sanem lub ich kości spoczywają gdzieś w chyrzyńskim lesie. Dla potomnych trzeba przypomnieć ich nazwiska: Wiktor Majcher lat 23, Władysław Chrobak lat 22, Jan Feduniak lat 24, Stanisław Grodecki lat 23, Władysław Kopczyk lat 24, Władysław Kuzbica, Józef Różyło lat 23, Piotr Sitnik lat 16. Większość z nich nie pochodziła z naszych terenów, tu pełnili służbę w Milicji Obywatelskiej i tu na ziemi krzywieckiej przyszło zapłacić im najwyższą cenę. Na liście poległych zabrakło 18 letniego chłopka z Babic nazwiskiem Jurkiewicz imienia nie pamiętam, który pieszo z Babic pospieszył Krzywczanom na ratunek i zginął, gdzieś na Błoniach w okolicach Sanu. [Wygląd pomnika przed demontażem powyżej i z XI 2011 poniżej].
Druga okazja, którą upamiętniał pomnik, dynowskiego rzeźbiarza Bogusława Kędzierskiego, to 40 rocznica powstania Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, Milicji Obywatelskiej i Służy Bezpieczeństwa. Można, by zrozumieć, gdyby pomnik rozebrano w 1989 r. no może pięć lat później, ale w dzisiejszych czasach, gdy pomniki tego typu są atrakcją turystyczną i jednocześnie uczą historii najnowszej to marnotrawienie społecznych pieniędzy [Ale, czy unijne pieniądze są społeczne?].
Inna kwestia to sposób pozbycia się niechcianego pomnika. Gdy zobaczyłem zburzony w dwóch kawałkach postument to zrobiło mi się żal przede wszystkim rodzin poległych milicjantów – jacy, by nie byli – które nie mają, gdzie zapalić znicza na grobie zmarłych. Można było po ludzku przenieść pomnik na cmentarz lub w inne ustronne miejsce, ostatecznie sprzedać. Za 500 zł sam bym kupił. Rozmawiałem z wieloma zwykłymi ludźmi, którzy podzielają ten pogląd. Ale cóż stało się. Radni obecnej kadencji i władze gminy zadecydowały inaczej. Budują inny pomnik, który ma upamiętniać wszystkich poległych w obronie ziemi krzywieckiej. Będzie pomnikiem zbiorowym, a w takim można zmieścić, każdą pamięć. Z jednej strony to wygodne, ale z drugiej bez imienia i nazwiska to brak identyfikacji. Dla młodego pokolenia będzie to czysta abstrakcja. I na koniec jeszcze jeden fakt. Pomnika nie ma, a ci którzy wdzieli projekt nadali mu już wulgarną nazwę. Oj, nieładnie Panowie Radni tak na siebie „nadawać”.
Być może jednak nowy pomnik stanie się chlubą Krzywczy, czego nie można wykluczyć i będzie często odwiedzany przez dziatwę szkolną i młodzież gimnazjalną. Będąc jednak 13 września pod zarośniętym trawą Krzyżem Pomnikiem na Babiej Rzece trudno być optymistą.
Należy pogratulować władzom naszej gminy: Radnym, Organom Wykonawczym, że wreszcie rozliczyły się z PRL – em. Tylko, co temu winni młodzi chłopcy i mały pomnik umieszczony w zacisznym miejscu?
Piotr Haszczyn
Józef Fuchs
- Szczegóły
Urodziłem się 6 I 1921 r. w Krzywczy (prawdopodobnie w szpitalu w Przemyślu), jako Józef Fuchs syn Judy Lejbasza urodzonego w Krzywczy i Symy urodzonej w Sądowej Wiśni. Miałem dwóch barci Kalmana i Moshe oraz siostrę Ciporę. Mieszkaliśmy w Krzywczy. Mój ojciec za zasługi jako żołnierz polski w I wojnie światowej otrzymał pozwolenie na prowadzenie wyszynku i miał restaurację, która nazywała się „Wiśniak”. Mieszkaliśmy w wynajetym mieszaniu u rodziny Śmiszko (Rusinów). W latach 1929 – 36 uczyłem się w Szkole Powszechnej w mieście Krzywcza. Po ukończeniu szkoły od 1936 do 1939 pracowałem w sklepie budowalnym w Przemyślu, który należał do rodziny Frisz i znajdował się na ulicy Jagiellońskiej tuż nad Sanem. Kilka miesięcy przed wojną wróciłem do Krzywczy do rodzinnego domu. Po niedługim czasie wybuchła wojna i musieliśmy uciekać do Przemyśla. Tam wynajęliśmy mieszkanie, ale kiedy Niemcy zbliżali się do miasta ucięliśmy do Lwowa i tam zamieszkaliśmy u rodziny ojca. Brat taty Moshe Fusch pracował w fabryce wódki i likierów „Kronik” we Lwowie, a jego siostra Zimerman prowadziła sklep materiałowy na ulicy Zwielkiewskiej. Po zajęciu Lwowa przez Rosjan wysłali nas pociągiem towarowym za Ural do miasta Kapiesk. Do 1945 roku pracowałem przymusowo w kopalniach węgla kamiennego. 20 VIII 1945 r. w Leninnabat [Tadżykistan] ożeniłem się z Riwką Sztich i razem udało się nam koleją dostać do Włoch. Tam mieszkaliśmy przez dwa lata w różnych wioskach. W 1947 roku wyjechaliśmy do Francji i stamtąd wyjechaliśmy do Izraela. Dokumenty podróży nie zachowały się. Obywatelstwo izraelskie otrzymałem 10 I 1949 r. W Izraelu w latach 1949 – 1970 pracowałem w Hajfie na stanowisku urzędnika, byłem księgowym. W 1970 r. założyłem własną firmę, gdzie pracowałem do emerytury w 1991 r. Mam dwoje dzieci Hedwę ur. 9 II 1951 r. i Dawida ur. 24 III 1954 r. W Izraelu nie pełniłem służy wojskowej.
Józef Fuchs
Nasi fajkarze - Mariusz i Artur Bednarczykowie
- Szczegóły
Chociaż fajki nie powstają w Krzywczy to jednak są ważne związki tego rzemiosła z miejscowością. Otóż w sierpniu 1996 r. dwaj kuzyni Mariusz i Artur Bednarczykowie założyli pracownię fajek B & B. Artur swoje dzieciństwo i lata szkolne spędził w Krzywczy, ba był nawet moim sąsiadem. Natomiast rodzina Mariusza pochodzi z Reczpola. Obydwaj praktykowali wcześnie w firmie „Bróg” pod okiem mistrza fajkarskiego Kazimierza Roga, gdzie panowie pracowali w latach 1992 – 1996. Na siedzibę swojej firmy wybrali Ostrów, gdzie mieszka Mariusz. Zakład chociaż niepozorny przez 15 lat swojej działalności rozwinął bardzo asortyment swoich produktów. Dziś oprócz właścicieli zatrudnienie znajduje w nim jeszcze dwóch pracowników. Kiedyś produkowali fajki tylko z gruszy. Dziś wytwarzają ok. 50 modeli z gruszy i 30 z wrzośca. Również cztery rodzaje cygarniczek [lufek]. Część seryjnej produkcji wytwarzana jest także z innych rodzajów drewna szczególnie z dęba, wiśni, buka, rubini akacjowej. Swoje wyroby sprzedają na rynku polskim oraz wysyłają do hurtowników w Rosji, Niemczech i Czechach, którzy nastepnie sprzedają je na całym świecie.
Zacne nazwisko Bednarczyków, z ziemi krzywieckiej, stało się znanym znakiem towarowym i jest rozsławiane na całym świecie. Na fajkach produkowanych przez firmę jest tłoczony znak firmowy B & B oraz numer wzoru, a misja zakładu, która brzmi „dążyć do jak najlepszej jakości wyrobu” wciąż jest aktualna.
Założycielom pracowni w dniach jubileuszu 15 lecia życzymy nowych rynków zbytu, rozwoju zakładu na następne lata oraz znalezienia swoich następców. Niech też zacne i szlachetne wonie tytoniu unoszą się po zakładzie chwaląc imię artystów fajkarzy rodem z ziemi krzywieckiej.
30 sierpień 2011 r.
Piotr Haszczyn
Produkcja fajek to sztuka - najważniejsze jest dobre drewno. To najcenniejsze jest ze wrzoścca
Pierwszy etap to wycięcie odpowiedniego klocka na fajkę - mistrz fajkarski Mariusz Bednerczyk przy pracy
Tu już fajka jest odpowiednio ukształtowana.
Części różnych fasonów przed malowaniem
Po malowaniu czas na suszenie
Jeszcze tylko wytoczyć odpowiedni filter
Czyszczenie ustnika
Leżakowanie przed polerowaniem
Wystwa, która cieszy oko
Foto: Piotr Haszczyn
Kirkut w Krzywczy
- Szczegóły
Jedyną pozostałością po wielowiekowym pobycie Żydów w Krzywczy jest Kirkut czyli cmentarz. Od wielu lat było to miejsce niedostępne – brak wejścia i bardzo zaniedbane. W tej sytuacji w 2009 r. Jerzy Wójcik wyciął krzaki, którym porastał cmentarz. Niestety przez ostanie kilkanaście lat krzaki, które rosły w pobliżu macew spowodowały nawilgocenie nagrobków, co spowodowało wietrzenie i odpadanie kawałków nagrobków. W roku 2010 także Jerzy Wójcik wykosił dwukrotnie trawę. W roku 2011 oficjalnie wspólnie z J. Wójcikiem zwróciliśmy się do Starostwa Powiatowego, które jest zarządcą cmentarza, o możliwość wykonania wejścia oraz dalszą opiekę nad kirkutem. W dniu 19 kwietnia 2011 r. komisja ze Starostwa Powiatowego wykonała, w mojej obecności, oględziny cmentarza. W piśmie od Starostwa otrzymaliśmy pozwolenie na prowadzenie prac porządkowych oraz wykonania wejścia w wyznaczonym miejscu.
Ponieważ cmentarz nie jest wpisany do rejestru zabytków spotkałem się z Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków, aby podjąć ten temat. Ustaliliśmy, że najlepiej byłoby wpisanie obiektu na listę zabytków z tzw. urzędu. Z tego powodu zwróciłem się z pismem do Pana Rabina Polski, który wystosował pismo do konserwatora zabytków. Sprawa w chwili obecnej jest rozpatrywana. Również pismem do starostwa zwróciliśmy się z prośbą o możliwości wycięcia kilku suchych drzew, jedno z nich burza wydarła z korzeniami. W ubiegłym tygodniu po przejściu prawie dwumiesięcznej procedury uzyskaliśmy zgodę na wycinkę tych drzew.
W roku 2012 Jerzy Wójcik wykosił trawę na cmenarzu. Można obecnie [lipiec] zwiedzić pozostałości krzywieckiego kirkutu.
12 VII 2011 r. wspólnie z Januszem Śmigielskim wykonałem wejście na Kirkut oraz teren cmentarza został wykoszony. Poniżej zdjęcia przed i po wykonaniu wejścia na cmentarz.
Wszystkie prace są konsultowane z Komisją Rabiniczną ds. cmentarzy w Warszawie oraz Starostwem Powiatowym w Przemyślu.
Aby cmentarz zachować dla potomnych niezbędne są prace konserwatorskie ocalałych macew. Są to sprawy, które wymagają sił fachowych i funduszy. Być może uda się w następnym roku wykonać te prace. Jeżeli będą środki finansowe planujemy odbudować istniejące ruiny ohelu [ohel kaplica cmentarna] i urządzić tam miejsce pamięci o krzywieckich Żydach.
Wszystkich chętnych, którzy chcą pomóc w tej inicjatywie proszę o kontakt emailowy
Piotr Haszczyn
Jak dojść na cmentarz? Kliknij tu.
Zdjęcia przed wykonaniem prac porządkowych
Zdjęcia po wykonaniu prac porządkowych
{gallery}stories/kirkut{/gallery}
Cerkwisko w Kupnej
- Szczegóły
W tym linku będziemy informować o pracach przy cerkwisku w Kupnej. Taki był nagłówek do tego artykułu z roku 2011. Ale prace się zakończyły i wydarzyło się coś wyjątkowego w historii Kupnej. Kilkadziesiąt belek z cerkwi w Kupnej stało się kamieniem węgielnym do jej rekonstrukcji w Gotkowie koło Olsztyna. Dziś to kronika i wspomnienie tamtych dni. Niestety kilka linków z relacjami w prasie i telewizji z tych wydarzeń już nie działa, a motor tej inicjatywy prof. Romana Cielątkowska nie żyje. Ale jeszcze coś pozostało nie tylko wspomnienie.
Piotr Haszczyn [kwiecień 2023]
Podobnie jak na cmentarzu w Chyrzynce przy cerkwi w Kupnej Janusz Śmigielski podjął prace związane z zabezpieczeniem i odrestaurowaniem przepięknego nagrobka, który znajduje się obok ruin cerkwi. Nagrobek został odczyszczony i zakonserwowany środkami chemicznymi oraz na nowo złożony [zdjęcia poniżej]. W planach jest wykonanie nagrobka w miejscu wiecznego spoczynku ks. Ignacego Chylaka oraz po przeniesieniu ruin cerkwi do Godkowa, wykonanie zadaszenia cerkwiska [fundamenty cerkwi] i tablicy informacyjnej.
Dnia 2 sierpnia 2011 r. rozpoczęły się prace związane z przeniesieniem resztek cerkwi z Kupnej do Godkowa. 5 osobowa ekipa pod kierunkiem pani profesor Romany Cielątkowskiej wykonała pierwsze prace związane z całą inwestycją. W pierwszej kolejności zostały podjęte prace porządkowe: wycięcie krzaków, odsłonięcie fundamentów cerkwiska, prace pomiarowe oraz dokumentacja fotograficzna. Podczas prac znaleziono dwie cegły z insygniami A S, Adam Sapieha i herbem właścicieli Krasiczyna.
4 sierpnia na cerkwisku w Kupnej odbyło się nabożeństwo za zmarłych w obrządku greckokatolickim i jakby pożegnanie ruin miejscowej cerkwi, a zmartwychwstanie jej do nowego życia w Gotkowie. Przy pięknej pogodzie i obecności miejscowej ludności i przybyłych gości ksiądz mitrat Andrzej Sroka, z parafii greckokatolickiej w Elblągu i Pasłęku, przewodniczył liturgii. Obecni byli również księża rzymskokatoliccy z Krzywczy Janusz Wilusz i Krasiczyna Wiesław Kałamarz oraz ks. Stanisław Bartmiński. Z władz była obecna p. wojewoda Małgorzata Chomycz, Wojewódzki Konserwator Zabytków Grażyna Stojek, Wójt Gminy Krzywcza Witold Szpytman oraz wywodzący się z Kupnej Stanisław Bajda Wojewoda Przemyski z lat 90 tych. Licznie były reprezentowane media. Po nabożeństwie ks. Mitrat Andrzej Sroka podziękował wszystkim, dzięki którym dzieło przeniesienia cerkwi z Kupnej do Gotkowa urzeczywistni się. Głos zabrała również p. Wojewoda M. Chomycz, która również wyraziła swoją wdzięczność za tę inicjatywę.
Fotorelacja poniżej - zdjęcia Piotr Haszczyn
Film zrealizowany podczas uroczystości: KLIKNIJ
Godzinę po uroczystości ekipa po wcześniejszym ponumerowaniu wszystkich elementów rozpoczęła rozbiórkę cerkwi.
Po rozbiórce pozostało tylko cerkwisko - fundamenty [zostały odbudowane], na których stała cerkiew.
NOWE OGRODZENIE
Teren cerkwiska w Kupnej został ogrodzony płotem żerdziowym [2013 r.]. Prace zostały sfinansowane i wykonane przez Urząd Gminy w Krzywczy. W przygotowaniu jest tablica z historią obiektu. Jej montaż będzie ostatnim etapem prac przy obiekcie.
CERKIEW PRAWIE GOTOWA
Już wiosną 2012 roku rozpoczęto prace przy odbudowie Cerkwi z Kupnej w Gotkowie. Jak możemy się przekonać połowa roboty już wykonana. Stoją już ściany świątyni z wykorzystaniem części belek z Kupnej - najwięcej w prezbiterium. Trwają prace prawne i planistyczne, by cerkiew przenieść na właściwe miejsce. Tam zostanie umieszczona na fundamencie i dokończony będzie dach. Prace prowadzone są pod kierunkiem profesor Romany Cielątkowskiej. 10 października 2015 r. cerkiew została na nowo konsekrowana p.w. Opieki Matki Bożej.
Artykuł śp. Romana Cielątkowska (foto opniżej) napisany przed podjęciem prac przeniesienia cerkwi z Kupnej do Gotkowa.
Czasami „życie po życiu” dotyczy i architektury. I tym razem historia jest długa i skomplikowana, jednak wszystkie jej wątki, jak w dobrej powieści, splatają się, powtarzają, mają swoje odpowiedniki, zmierzając do, mamy nadzieję, szczęśliwego celu.
Wszystko zaczęło się od kościoła gotyckiego w Mariance koło Pasłęka, który bez wątpienia uległby całkowitemu zniszczeniu, gdyby nie pomoc istniejącej przy UNESCO organizacji zajmującej się ochroną zabytków – ICOMOS (Międzynarodowa Rada Ochrony Zabytków). Mimo że działa w systemie „non-profit”, nie dysponuje żadnymi środkami materialnymi, a eksperci pracują nieodpłatnie, ICOMOS stanowi ogromny i ogromnie skuteczny organizm doradczo-organizacyjny. Rada zajmuje się przede wszystkim ratowaniem obiektów niejako ukrytych, które leżą zazwyczaj na uboczu: nie budzą powszechnego zainteresowania, nie przyciągają większej rzeszy turystów, a tym samym nie generują zysków. A przecież fakt, że z wyżej wymienionych powodów obiekty te nie znalazły się w żadnych rejestrach zabytków, nie umniejsza ich wartości ani znaczenia dla światowego dziedzictwa kultury materialnej.
I właśnie pod opieką jednego z komitetów Rady – Shared Built Heritage Committee (Komitetu Wspólnego Dziedzictwa) – w ścisłej współpracy z Wydziałem Architektury Politechniki Gdańskiej i Instytutem Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, znalazł się wspomniany wyżej kościół w Mariance. I czas był najwyższy: przez dziurawy dach do wnętrza ciekła woda, z mokrych ścian wypłukując ślady po gotyckich malowidłach. Mieszkańcy byli bezradni wobec dokonującego się w ich świątyni dzieła zniszczenia. Do ratowania zabytków bowiem potrzeba nie tylko ogromnych nakładów finansowych, ale również fachowej wiedzy i umiejętności konserwatorskich.
Pasłęk (woj. warmińsko-mazurskie), w sąsiedztwie którego leży Marianka, jest miastem niewielkim, ale pod wieloma względami niezwykłym. Na skutek zawirowań w czasie i po II wojnie światowej, dziś znajdują się tam świątynie obrządków: ewangelickiego, prawosławnego, grekokatolickiego, rzymskokatolickiego. Wszystkie te grupy wyznaniowe współpracują ze sobą, pomagają sobie wzajemnie, wspólnie troszcząc się o miejsce, gdzie żyją od pokoleń. To dzięki ich inicjatywie, wspomaganej przez księdza Jana Sindrewicza oraz burmistrza Wiesława Śniecichowskiego, przez kilka ostatnich lat działo się w Pasłęku i Mariance wiele. Dla kościoła w Mariance powstał szczegółowy plan zarządzania, który określił zakres i harmonogram wszystkich koniecznych prac. Zmieniono dach nad główną nawą i na wieży, i nareszcie deszcz przestał wymywać ze ścian gotyckie malowidła. Przeprowadzono zewnętrzne prace budowlane, w tym roku zostaną ukończone prace konserwatorskie przy malowidłach, rozpocznie się remont organów. Pracom konserwatorskim towarzyszą spotkania, wykłady otwarte, koncerty i konferencje. Kolejne roczniki studentów pomagają na miejscu, zaś na wydziałach architektury i konserwacji zabytków powstają na ten temat prace dyplomowe. Co wydaje się tu szczególnie znamienne: do II wojny światowej kościół w Mariance był zborem ewangelickim, a to oznaczało, że z chwilą pojawienia się tam po wojnie społeczności innych wyznań, znalazł się on niejako poza kręgiem ich troski. Ale jak się okazało – do czasu. Dziś jest już częścią wspólnego dziedzictwa.
Ponieważ w pracach powyższych uczestniczyli koledzy z ICOMOS-u z Rosji, Ukrainy i Niemiec, którzy dzielili się swoim doświadczeniem, z wolna nasze działania zaczęły zakreślać coraz większe kręgi i przenosić się poza granice kraju. Lista obiektów potrzebujących ratunku jest długa, i wciąż rośnie.
Przykład pierwszy. Przy okazji współpracy naukowej z Muzeum Kiriłło-Biełozierskim (Rosja), które jest jednym z największych muzeów w Rosji przeduralskiej, przez kilka sezonów przyglądaliśmy się bezsilnie upadkowi jednej z tamtejszych tak zwanych „czasowni” – drewnianej kaplicy, położonej w malowniczej, opuszczonej wsi Pasynkowo. Lato 2010 roku było ostatnim momentem, by ją uratować; po kolejnej srogiej, śnieżnej zimie pozostałby tam jedynie stos belek. Jeśli coś tam jeszcze w ogóle ocalało, a desek nie rozgrabiono, to tylko dzięki... smrodowi drewna, jako że przez kilkanaście lat w kaplicy znajdował się magazyn pestycydów i drewno do palenia w piecu było niezdatne.
Czym zasłużyła sobie na uwagę konserwatorską? Otóż „czasownia” pod wezwaniem św. Paraskiewy w Pasynkowie (XIX w.) charakteryzuje się unikalnym kształtem, który, jak przypuszczamy, pierwotnie stanowił część „tamburu” nieistniejącej już dziś cerkwi drewnianej, z czasem zastąpionej przez ceglaną. W chwili upadku kopuły, ów ośmioboczny tambur wpadał do środka – ale w całości. I taki, nietknięty, przez lata służył jako samodzielna miniaturowa kaplica – dopóki nie przekształcono jej w magazyn. Rekonstrukcja, wraz z przeniesieniem na teren Muzeum, zajęła nam (tj. grupie studentów, 3 specjalistom z Polski i cieślom rosyjskim) niespełna trzy tygodnie. Mało czasu, zważywszy, że do zakresu prac należało dokonanie dokładnych pomiarów, rozebranie i przewiezienie obiektu w nowe miejsce, a następnie postawienie go od nowa, wraz z konieczną w wielu miejscach rekonstrukcją. A trzeba tu zauważyć, że cały obiekt stawiany był według starych technologii i wykonany ręcznie, każda belka i deska została ręcznie przestrugana. Udało się.
Ta maleńka „czasownia” spełnia szczególną rolę. Obsługuje czynny cmentarz, gdyż stojąca obok wielka cerkiew jest jedynie obiektem muzealnym, dziś już nie sakralizowanym. A jako że jest to teren łagrów, „czasownię” w jej nowej lokalizacji postawiliśmy ku pamięci wszystkich Polaków, którzy zginęli w Rosji. Temu też poświęcona jest ikona zmartwychwstania, która przyjechała z nami z Polski. Zgodnie z obietnicą, która... łamie wszelkie procedury przeciwpożarowe, wolno w niej palić świece, i palą się nieustannie. Nikt też jej nie zamyka, mimo że jest to przecież teren Muzeum.
Dla polskich studentów, którzy pracowali przy przeniesieniu i rekonstrukcji tej drewnianej świątyni, spotkanie z innym obrządkiem i kulturą, a nawet praca fizyczna, jakiej to wymagało, były na pewno szczególnym przeżyciem, które pozostaną w ich pamięci na zawsze. Również dla mnie było to doświadczenie nie tylko zawodowe, lecz głęboko osobiste. Z jodłowych desek na podłogę zostały spore obrzynki – zabrałam je do Polski, wiele tysięcy kilometrów, gdyż pomyślałam, że będzie z nich piękne podobrazie pod ikony. Stały rok, czekając na dom. Ale teraz myślę, że one już wiedzą, że nowy dom dla nich się znalazł: Kupna, Chyrzynka, Godkowo…. Bo ikona działa, już jest w desce niezapisanej. To, co my widzimy, piszemy, budujemy, jest potrzebne tylko nam, ludziom…
Przykład drugi: Ukraina. Na posiedzeniu SBH ICOMOS zapada decyzja, że przenosimy opuszczony drewniany kościół z jednej z ukraińskich wiosek do skansenu we Lwowie. Od strony formalnej wszystko zostaje pomyślnie załatwione, w ścisłej współpracy z miejscowymi władzami i dyrektorem skansenu. W obrębie muzeum jest wydzielona część dla architektury drewnianej rejonu lwowskiego, jest tam wolny teren, gdzie obiekt można postawić, a co najważniejsze: jest dostęp z zewnątrz, tak by obiekt mógł pełnić funkcje sakralne jako codzienna świątynia. Nagle pojawia się problem: mieszkańcy wsi, w ramach sobie tylko wiadomej interpretacji zasad demokracji, postanowili, że kościoła nam nie oddadzą, mimo że sami uprzednio przez wieloletnie zaniedbanie doprowadzili go do ruiny. Trzeba było czasu i cierpliwości, czasu i spokojnej wymiany myśli, by mieszkańcy zrozumieli, że obcy ludzie, którzy nagle pojawili się w ich wsi, nie chcą im nic odbierać, a jedynie – ratować wspólne dziedzictwo. Duża w tym zasługa dwóch zwłaszcza osób: Lilii Onyszczenko-Szwec, konserwatora zabytków Miasta Lwowa, oraz Ołysa Dzyndry, artysty, człowieka o niespożytej energii i śmiałych pomysłach, które równie śmiało realizuje.
Z Kupną i Chyrzynką było tak.
Kilka miesięcy temu grekokatolicki ksiądz Andrzej Sroka z Pasłęka, który żywo uczestniczył w naszych działaniach wokół kościoła w Mariance, zwrócił się do mnie jako architekta, aby dla nowo formującej się parafii w Godkowie koło Pasłęka zaprojektować cerkiew w drewnie. Początkowo zgodziłam się, ale po paru dniach przyszła refleksja: po co projektować, skoro można przenieść coś starego, i w ten sposób stworzyć „nowe”, ratując „stare”?
Tak nawiązała się znajomość, a następnie z gruntu konstruktywna i owocna współpraca z dr Grażyną Stojak, podkarpackim konserwatorem zabytków. W krótkim czasie znalazła dla nas odpowiedni obiekt, możliwy do przeniesienia, czy raczej do pełnej rekonstrukcji – cerkiew w Kupnej (z 1729 r.) jest bowiem w bardzo złym stanie, elementy drewniane niemal w całości nadają się do wymiany, a wiele po prostu już nie istnieje.
Takie działanie to trochę jak miłość od pierwszego wejrzenia, co wkrótce potwierdziły pierwsze fotografie, jakie nadeszły wraz z dokumentacją. Potem do znanych już obrazów dołączyły emocje związane z dotknięciem belki, muśnięciem chropowatej powierzchni pobrużdżonego gontu – i już wiedziałam, że wiele poświęcę, by ta świątynia stała się ponownie godna i siebie, i świata.
Powoli ruszył mechanizm dokumentów, pozwoleń i wszelkich procedur związanych z przekazaniem obiektu, porządkowaniem terenu, a dalej z organizacją prac nad przeniesieniem i z zapewnieniem pomocy ogromnej rzeszy ludzi, niezbędnych przy tego typu działaniach.
Dlaczego Kupna jest taka ważna? Dla ludzi, którzy kiedyś zostali wysiedleni ze swoich sadyb i rzuceni daleko, w obce środowisko, a tym samym pozbawieni ziemi i korzeni, cerkiew pozostała niezwykle istotnym symbolem ich tożsamości i siły duchowej, pozwalającej im trwać przez wieki, znosić dobro i zło, smutki i radości. Pamięć o cerkwi była dowodem ciągłości wielopokoleniowych rodzin. Pamięć, a nie – materialny budynek, który opuszczając rodzinne miejsca, pozostawili za sobą. I teraz oto pojawia się szansa, by cerkiew przybyła do nich, by znowu była z nimi. Bo dla nich, mieszkańców Godkowa, małej, liczącej niespełna 300 mieszkańców wsi w powiecie elbląskim, w województwie mazursko-warmińskim, cerkiew z Kupnej nie jest ruiną. Oni nie widzą przegniłego gontu ani spróchniałych desek, dla nich to już jest cerkiew, a świadczy o tym choćby zachowany krzyż z sygnaturki. Te resztki materialnego istnienia są dla nich – i stały się dla nas wszystkich, którzy przy tym projekcie pracujemy - symbolem wielkich strat, jakie ponieśli, ale i nowego widoku na przyszłość. W trakcie spotkania w Godkowie, jeden z mieszkańców powiedział mi tylko, a może aż tyle: „Zmieniło się…”.
Nie wszystko zależy wyłącznie od naszej dobrej woli czy nakładu pracy. Podczas kolejnych wyjazdów do Kupnej spotkałam się z p. Grażyną Stojak i ks. Wiesławem Kałmarzem, i to oni stali się moimi przewodnikami. Wiele zawdzięczamy pani Alicji Perducie, bo to na jej ziemi znajduje się w Kupnej cerkiew, a nasz dług wdzięczności siłą rzeczy będzie jeszcze rósł, gdyż nawet jeśli się uda, co jest naszym zamiarem, wydzielić drogę dostępu ogólnego - gdyż bez tego ani my nie możemy podjąć naszej pracy, ani rodzina pani Alicji nie może spokojnie funkcjonować – nasze pojawienie się i tak wprowadzi w utarty rytm ich życia spore zamieszanie. Myślę, że te łamy to dobre miejsce, by Jej i całej Rodzinie podziękować za pomoc, wyrozumiałość i cierpliwość. To dzięki Niej nawiązał z nami kontakt Janusz Śmigielski, „dobra dusza” zapomnianych cmentarzy, opuszczonych cerkwi i uroczysk bieszczadzkich, a jak sam o sobie pisze: poeta, drwal, rolnik. Dzięki jego deklaracji, że na czas robót odda nam bezpłatnie do dyspozycji swój dom, stało się możliwe wszelkie działanie na miejscu. On sam towarzyszy nam i pomaga w mozolnym przygotowaniu pracy przy obu obiektach.
Bo obok Kupnej, niespodziewanie pojawiła się jeszcze Chyrzynka: dawna greckokatolicka cerkiew parafialna pod wezwaniem św. Szymona Słupnika, zbudowana z drewna w 1857 roku, trójdzielna, z szerszą nawą i prezbiterium zamkniętym trójbocznie, z pięknymi „rozpisami” wnętrz i urzekającym aniołem. Po wojnie opuszczona, przez pewien czas użytkowana była jako owczarnia. Los okazał się dla niej odrobinę łaskawszy, gdy w ramach prac zabezpieczających w 1994 r. wymieniono część podwalin. Obecnie jednak, ze względu na brak podłóg, drzwi i okien, nadal niszczeje i wymaga równie pospiesznego ratunku co cerkiew w Kupnej. Już pierwsze materiały ikonograficzne, na jakie natrafiłam w Internecie, nakłoniły mnie do działania. Nawiązałam kontakt z dr Joanną Arszyńską, która wraz z grupą zaprzyjaźnionych konserwatorów współpracowała z nami w Mariance. Odpisała niemal natychmiast: „Miejsce niesamowite i niesamowita ilość pracy już włożonej... Dobrze byłoby przysłużyć się uratowaniu.”
Ponownie zadać można pytanie: dlaczego to takie ważne?
Odpowiedź jest prosta: dlatego, że wierzymy, iż przyszłości nie ma bez przeszłości. Dlatego, że dziełom pracy rąk poprzednich pokoleń należy się szacunek. Dlatego wreszcie, że młodzi ludzie, którzy pracują razem z nami, mają okazję dotknąć prawdziwego piękna, uczą się je szanować, a ratując od zniszczenia i zapomnienia, nadają im nowy wymiar, wpisują we współczesność. Spotkanie z „nierzeczywistym” – z sacrum – może wpłynąć na całe ich przyszłe życie zawodowe: oddając pracę ideałom, nadają swemu działaniu głęboki sens.
Ot, i cała historia.
Kilka dni temu odbyło się spotkanie z mieszkańcami Godkowa. Przyszli wszyscy, słuchali z uwagą i powagą. Tak bardzo chcą, by to się stało jak najszybciej. Ponieważ na 19 sierpnia [2011] planujemy spotkanie w Chyrzynce wszystkich ludzi dobrej woli, oni, mieszkańcy Godkowa, już mają przygotowany autokar i wybierają się na wspólną mszę, która zostanie odprawiona w miejscu oddalonym o 700 km od ich domów – właśnie tutaj. W trakcie spotkania czytałam im wiersze Janusza Śmigielskiego, w jego imieniu, ponieważ sam autor nie zdołał dotrzeć. Cisza, skupienie i wzruszenie zebranych ludzi były poruszające. Na koniec po prostu długo klaskali…
W Kupnej, Godkowie, Chyrzynce nie ma kościoła, cerkiew w Chyrzynce czeka. Latem, gdy w okolicy pojawią się letnicy, cerkiew zakwitnie...
,