Krzywcza.eu - Dla wszystkich, którzy dobrze wspominają lata spędzone w Krzywczy.

Twórczość literacka Jana Chryzostoma Zachariasiewicza obejmowała również nowele. 8 września 1884 r. w czasopiśmie Bluszcz ukazał się pierwszy odcinek noweli J. C. Zachariasiewicza pt. Pierwsza Nowella. Duga część była publikowana w tym samym czasopiśmie 10 października 1884 r. Do bardziej znanych nowel wydanych również drukiem był utwór Przy Morskim Oku z roku 1894. Poniżej prezentujemy nowelę w wersji językowej typowej dla epoki.

Piotr Haszczyn [sierpień 2023]

 

 

 

Pierwsza Nowella przez J. Zachariasiewicza

 

— Co pan masz w tece nowego ? — zapytała mnie ładna blondyneczka, o piwnych oczach. Zapytanie to podrażniło bardzo przyjemnie moje dumę autorską. Dopiero zacząłem był pisać, a zaledwie kilkuset abonentów jedynego na cały kraj pisma mogło o tem wiedzieć. Przypuszczając, że połowa tylko z obywatelskiego poczucia za pismo płaciła, ale go wcale nie czytała, mogę z pewnością twierdzić, że zaledwie parę osób na jeden powiat wypadało, któreby o mojej autorskiej exystencyi wiedziały. Mojego konterfektu nie zamieściło jeszcze żadne pismo ilustrowane i w żadnym kalendarzu nie było mnie jeszcze. Nawet krytyka, która na pierwocinach talentów lubi sobie zęby ostrzyć, nie dostrzegła mnie jeszcze—i zostawiła w spokoju. Mimo to nie myślałem tak źle o sobie. Byłem wprawdzie jeszcze „prostym żołnierzem”, ale po głowie roiło mi się ciągle, że w tornistrze mam buławę. Cieszyło mnie nawet, że nie macano po tornistrze przed czasem, i nikomu nie miałem za złe. że o tern, co tam było, nie wiedział. Z tego powodu zapytanie panny Leonii! sprawiło mi rozkosz niewypowiedzianą. Wiedziała, że jestem autorem, a piwne jej oczka przebiły juchtową skórę mej teki i obaczyły. co się tam ukrywa. Z bijącem sercem ozwałem sie do niej:

— Przed panią nie mogę nic utaić, bo widzę, że należysz do owych... dwustu abonentów pisma, w którem drukuję moje utwory. Mógłbym wywinąć się kłamstwem, ale zawód autora pojmuję. Autor jest poważnie kapłanem w białą szatę odzianym, a takiemu kłamać nie wolno. Muszę więc wyjawić przed panią moje tajemnicę najskrytszą. o której nawet redaktor mego pisma nic nie wie. Trzymam ją w tece zamkniętą i tylko pani udało się wydrzeć ją ztamtąd. Umilkłem na chwilę. Żal mi się zrobiło, że w uniesieniu mojem za daleko zaszedłem, odkrywając światu moją autorską tajemnicę. Ale świat ten tak uroczo prosił mnie i błagał o tę tajemnicę! Piwne oczka Leonili nie odrywały się od moich oczu, a drobna jej rączka wypisywała w powietrzu rozłożonym wachlarzem takie jakieś zagadkowe litery, że w żaden sposób oprzeć się nie mogłem.

— Napisałem nowellę — rzekłem z pewną boleścią, z jaką rozbójnikowi rzuca podróżny kiesę złota, gdy mu tenże grozi sztyletem. Piwne oczy Leonili były ostrzejsze od sztyletów.

— Napisałeś pan nowellę? — zapytała z rozkoszą Leonila, dotykając wachlarzem mojej ręki.

— Przepadam z ciekawości... pan mi ją dasz w manuskrypcie do czytania... nieprawdaż? Widziałem wyraźnie, jak przy tych słowach na różowym jedwabiu swojej sukni wypisała wachlarzem literę K. Żywiej zabiło mi, serce.

— Ach, pani! — odpowiedziałem jak żołnierz broniący twierdzy na to, aby ją z honorem poddać nieprzyjacielowi. — Będzie to dla mnie niewysłowioną rozkoszą—mówiła dalej Leonila—jeżeli pierwsza przeczytam to, co potem tysiące będą czytały! Ukłoniłem się z autorską skromnością

— Dlaczego chcesz pani być pierwszą? — zapytałem.

— Mówią — odpowiedziała, bawiąc się wachlarzem—że pierwsze wrażenie... pierwsze uczucie... i pierwsza miłość są najprzyjemniejszemi! I znów wypisał wachlarz na koronkowej tunice literę: O. Było ich już dwie. Gotowałem się do poddania twierdzy.

— Nie wiem dlaczego — odpowiedziałem z westchnieniem—ale żądaniu pani nie mogę się oprzeć. Obawiam się. abyś tego wpływu kiedyś nadużyć nie chciała!

— Czy w tem widziałbyś pan jakie nieszczęście?

Nie wiedziałem na razie co odpowiedzieć, ale Leonila wyczytała odpowiedź z twarzy mojej i uśmiechnęła się z rozkoszą. Nieubłaganą jednak była, jak każdy tyran. Popatrzała na mnie przez chwilę, a tymczasem-wachlarz wypisywał wyraźnie: O potem H.

— Nic mi pan nie odpowiadasz? — zapytała. — Wiesz pani zapewne — odpowiedziałem — że do zalet każdej lepszej powieści należy to, jeżeli na wszystko nie odpowiada, i wiele rzeczy domyślności czytelnikowi zostawia.

— Czasami domysły nasze mogą nas łudzić bardzo boleśnie, a całem naszem nieszczęściem jest to, że my pod wpływem wrażenia wszystko zaraz zbyt jasno wypowiadamy! Nic nie umiemy ukrywać. Różowa jej twarzyczka okazywała teraz jakieś rozżalenie, a hebanowy wachlarz wypisał machinalnie w powietrzu litery: A—M. Byłem już jeńcem i cwałem puściłem się w jasyr.

— Rozrządzaj pani mną, jak niewolnikiem swoim—rzekłem z uśmiechem, nie będąc pewnym, czy Leonila także się nie rozśmieje! Nie rozśmiała się: przeciwnie, spojrzała na mnie z wielką uwagą. Zdawało mi się, że pierś jej podniosła się lekkiem westchnieniem.

— Dajesz mi pan władzę dyskrecyonalną nad sobą?— odpowiedziała z powagą — będę umiała utrzymać ją w granicach...

— -Jakiż jest pierwszy rozkaz pani?

— Powiesz mi pan, jaki ma tytuł nowella.

— „W niebie i na ziemi.”

— Wyborny tytuł! Aż oskoma bierze przeczytać taką nowellę! Jest tu wszystko czego tylko człowiek pragnąć może i niebo i ziemia! — Jestem dumny, że pani to się podoba.

— Dziś jeszcze przyślesz mi pan nowellę. — Dobrze, pani. Byłbym jeszcze długo tak rozmawiał, gdyby nie stryjenka Leonili, która ją w tej chwili do siebie zawołała i przy sobie kazała jej usiąść. Jeszcze tego samego dnia wręczyłem służącemu mały pakiecik starannie zawinięty i różowym szpagatem „związany.

Jeżeli kto z was był kiedykolwiek autorem, to wie zapewne, co to znaczy, jeżeli wasz utwór po raz pierwszy publiczność czyta. Tysiące nieznanych uczuć przebiega serce, wszystkie tętna biją jak młotem, a w nocy zrywacie się ze snu, aby jedną pięścią zgruchotać Zoilów, a drugą ręką przycisnąć do serca tych wszystkich, którzy z miłością w oku waszą książkę przeczytali do końca. Inaczej jeszcze było ze mną. Nowela moja nie była drukowaną. Wiedział o niej tylko cienki papier welinowy, złote pióro z dyamentowym końcem i kałamarz, który przedstawiał głowę ptaka, podobnego do orła, jaki się zwykle spotyka na obrazach św. Jana Ewangelisty. I ten sekret autorski był teraz w posiadaniu Leonili! Piwne jej oczka biegały do woli po tym papierze welinowym, a mała jej rączka przewracała z cichym szelestem, drobno zapisane kartki... Wyobrażałem sobie, z jaką rozkoszą odczytuje mój utwór, jak jej pierś rośnie z ciekawości: co się w końcu stanie z bohaterką: czy wzięci do nieba, czy zostanie na ziemi?... Ale ponieważ i w Lipcu nie bywa zawsze pogodnie, to też i na widnokręgu mojej autorskiej rozkoszy pojawiło się kilka chmurek. Przypomniałem sobie, że na kilku stronnicach są znaczne poprawki i odsyłacze, a na jednej rozsiadły się nawet dwa potężne żydy. Pocieszałem się jednak, że te drobne usterki ludzkie znikną zupełnie wobec wrażenia, jakie sprawi poważny temat nowelli. A był to temat nielada. Na jednę bohaterkę przypadło aż dwóch bohaterów. Jeden przedstawiał boskie niebo, drugi brudną ziemię. Jeden kochał się w bohaterce, drugiego kochał bohaterka. Pierwszy pochodził wprost z nieba i był poetą, drugi, stosownie do metody Darwina, wylazł z jakiejś poczwarki ziemnej i jako osobnik zaborczy zagarnął w swoje posiadanie tysiąc morgów czarnej nad-sańskiej ziemi. Nie mniej czarna bohaterka zapałała żądzą do tej ziemi, ale ziemski bohater nie chciał jakoś tego zrozumieć. Wtedy przyszedł w pomoc poeta. Przywabiony słodkim głosem Syreny, ukląkł przed nią i zaczął śpiewać pieśni miłosne tak głośno, że go aż w trzech powiatach słyszano. To obudziło zapały ziemskiego człowieka. Zapłonął gniewem, kazał sprządz najlepszą czwórkę i pojechał do pałacu Syreny. Poeta został, jak drugi Adam, sromotnie z raju wygnany, a piękna Syrena tą samą czwórką za trzy tygodnie pojechała do ślubu. Sens moralny tej nowelli był niewątpliwy. Miała ona dla podobnych niecnych czynów wzbudzić wstręt w sercach wszystkich czytelniczek i przygotować dobry grunt dla tych, którzy prócz gorącego serca ani jednego morga czarnej ziemi nie mają. Była to, zaiste, tendencya bardzo szlachetna. Gdy to wszystko sobie przypomniałem, cieszyłem się jak dziecko. Wyobrażałem sobie, jak silne wrażenie sprawi ta nowella na Leonili, z jaką wdzięcznością uściska mi rękę za moje oburzenie, jakiemu w tej nowelli dałem wyraz, rzucając klątwę na tych, którzy najświętsze uczucia poniewierają, a nawet czasem niemi frymarczą! Byłem z tego dumny i szczęśliwy. Przez cały wieczór nie mogłem znaleźć spokoju. Widziałem ciągle Leonilę czytającą moję nowellę. Raz siedziała na sofie w uroczym negliżu, drugi raz spoczywała na szeslągu w aksamitnych pantofelkach, ale najmilsze sprawiała mi wrażenie, gdym ją widział na miękkiem łożu, opartą o białe, puchowe poduszki. Jedne rękę podniosła do góry, jakby się zasłaniała, a w drugiej trzymała mój sextern welinowy i pożerała piwnemi oczyma tą tak ciekawą nowellę! Ostatni ten obrazek niepokoił mnie najwięcej. Wszystkie szczegóły rysowały się w mojej wyobraźni tak artystycznie, że byłbym dał połowę życia za to, gdybym taki, widok mógł w rzeczywistości ujrzeć. Przyszła mi szczególna myśl do głowy. Po cóż miałem nadaremnie spierać się z sobą: czy Leonila czyta moję nowellę na sofie, czy przy biurku? Mogłem się przecież o tem łatwo przekonać. Mogłem wyjść na ulicę i spojrzeć w okna. Wprawdzie stryjenka Leonili mieszkała na pierwszem piętrze, ale z pozycyi światła mogłem łatwo poznać, gdzie znajduje się jasnowłosa rusałka. Coś mnie gwałtem ciągnęło na ulicę, chociaż zdobycz nie mogła być tak wielką, jak tego sobie życzyłem. Ubrałem się i wyszedłem. Było już blisko północy, gdy zdała ujrzałem oświecone okna w szarej kamienicy. Serce uderzyło mi w piersi i biło coraz żywiej w miarę zbliżania się mego do celu. Wreszcie stanąłem tuż pod oknami. W pokoiku Leonili było ciemno, okna za to w salonie jaśniały światłem. Usłyszałem akordy fortepianu i śpiew kobiecy—był to głos Leonili. Poznałem go potem ciągiem tremolo, którego zazwyczaj używała, gdy była wzruszoną. Stałem spokojnie na ulicy i wciągałem do serca te rzewne tony, jakby były wyłączną moją własnością. Gniewałem się, gdy jakiś spóźniony chłopiec szewcki przy mnie się zatrzymał. Ofuknąłem go bez namysłu, i to samo chciałem zrobić policyantowi, lecz obawa, aby mnie nie wziął za waryata, kazała mi się powstrzymać. Różne myśli przychodziły mi do głowy. Myślałem sobie, że Leonila, przeczytawszy moją nowelę, zapłakała nad losem poety, a wziąwszy lampę do salonu, usiadła do fortepianu, aby dać folgę wzruszonemu sercu i czułą piosenkę posłać poecie, z którym tak nielitościwie obeszła się kochanka. Myślałem sobie: jak cudownie wygląda w tej chwili Leonila ze śladami łez na bladej swojej twarzyczce, jak pierś jej biała podnosi się westchnieniem, jak piwne jej oczy patrzą gdzieś w niebo i tam. między aniołami, szukają biednej ofiary zdrady kobiecej! Wszystko to widziałem jasno i wyraźnie, chociaż w przezroczu okna migał mi tylko jakiś cień niezgrabny, podobny do bałwana z czasów przedchrześcijańskich. Trwało to dosyć długo. Aby nie zwrócić uwagi policyanta. który mnie mógł posądzić o mniej szlachetne zamiary, zacząłem przechadzać się po ulicy tam i napowrót. Gdy potem znów do szarej kamienicy się zbliżyłem, było już ciemno na pierwszem piętrze. Z bramy wychodził właśnie jakiś niski a gruby mężczyzna, szerokim płaszczem otulony. Zdziwił się nieco, gdy mnie zobaczył. Poznałem go. Był to pan Jacek, który gdzieś nad Sanem miał znaczny majątek, ale nie miał szczęścia do panien. Był to sobie już marcowy kawaler, który mniej dbał o amory, a wielce lubił karty i kieliszek starego węgrzyna. W szarej kamienicy mieszkał jeden z jego przyjaciół i podejrzewałem go, że był u niego na kartach. — Pan zapewne z jakiegoś rautu wracasz? — rzekł do mnie, mierząc mój ubiór nie zbyt genialnem okiem swojem. — Przechadzałem się—odpowiedziałem krótko. Szliśmy dalej w milczeniu. Widziałem wyraźnie, jak pan -Jacek patrzał na mnie od czasu do czasu z pewnem niedowierzaniem.

W kilka dni potem poszedłem do Leonili. Wyszła sama na moje spotkanie. Wyciągnęła do mnie obie ręce i spojrzała mi w oczy z taką radością, jakby w tej chwili nie jej do szczęścia nie brakowało.

— Jakże pan w porę przyszedłeś! — rzekła do mnie z uśmiechem anioła — przyszedłeś, aby mnie pocieszyć i nie dać dłużej płakać nad smutnym losem swego ulubieńca... Biedny Juliusz! Zdawało mi się, że oczy jej były jeszcze czerwone od płaczu, a czarne źrenice świeciły się jeszcze jasno, jak to zwykle bywa po każdem większem wzruszeniu.

— Zostaw pani Juliusza w spokoju — odpowiedziałem w nastroju tragicznym—tacy bohaterowie, jak on, nie potrzebują łez ludzkich ani litości. Ciosy tragiczne mają to do siebie, że, jakkolwiek zabijają, sprawiają jednak pewną rozkosz, jakiej nigdy nie czują ludzie zwykli.

— Właśnie przed chwilą czytałam to w nowelli — mówiła dalej Leonila, trzymając mnie za ręce. Zadziwiły mnie te słowa.

— Myślałem, żeś pani już dawno to uczyniła...

— Nie miałam czasu. We Środę mieliśmy arcynudną wizytę i z rozpaczy musiałam śpiewać. Przyszedł mi na myśl pan Jacek. Z prawdziwą litością spojrzałem na biedną Leonilę. Spostrzegła to i za współczucie podziękowała mi wejrzeniem. Na moje szczęście stryjenka Leonili była chora, czy nieubrana. Leonila robiła honory domu. Zaprowadziła mnie do małej kanapki, na której usiedliśmy oboje.

—- Przyznam się panu — zaszczebiotała miłym głosikiem — że jakieś złe duchy nie dawały mi zabrać się do czytania. Przedwczoraj był wielki raut u pani Weroniki. a wczoraj musiałam być na koncercie. Przy dziennem świetle nie chciałam czytać, bo... klejnoty najlepiej wydają się wieczorem. Jestem dotąd olśniona. Ukłoniłem się z całą skromnością.

— Jednej rzeczy nie mogę panu darować — mówiła dalej Leonila — że Juliuszowi każesz pan tak wiele cierpieć.

— Serce wielkie i szlachetne... odpowiedziałem z powagą—Serca poetów—czują i cierpią za miliony! Leonila patrzała na mnie z pewną adoracyą. jakby widziała we mnie jeden z owych milijonów.

— Biedni ludzie! — szepnęła z cicha — ale im przecież zazdroszczę! Czuć tak wiele, a chociażby i cierpieć, jest zawsze rozkoszą! Ale nie wszyscy są wybrani!

Szczęściem, że wtedy nie było jeszcze kwestyi politycznych, ani stronnictw. W takim stanie rzeczy nie groziła mi żadna zmienność polityczna. Chorągwi mojej nie mogłem opuścić za żadną cenę; mogłem, co najwięcej, przerzucić się od jednego serca do drugiego, zamiast Leoniłi mogłem zamarzyć o Małgorzacie. Pokusie tej oparłem się jednak stanowczo. W mojej pierwszej, niedawno napisanej, nowelli, która na Leonię takie wrażenie sprawiła, był bohater w podobnej sytuacyi. I jemu stanęła w drodze podobna do Małgosi rusałka o bladem licu, ale on nie zachwiał się. Miałżeby autor być gorszym od swego bohatera? Ślubowałem w duchu wierność Leonii aż do grobu. Przy takim nastroju rozmowa była sztywna, urywała się co chwila. Przeszkadzał niemniej brzęk talerzy i łyżek. Wreszcie powstał kowaty jegomości oznajmił córce, że musi jeszcze wyjść na miasto.

— Czy i ja pójdę z ojcem?—zapytała z pewnem nieokreślonem wejrzeniem na mnie.

 — Możesz zostać — odpowiedział ojciec —ja zaraz wrócę.

— Jakże... sama?—replikowała nieśmiała Małgosia. Jegomość rozśmiał się głośno aż szklanki zabrzęczały. — Jak widzę — zawołał — tobie trzeba tego, co Neptunowi. Poty się nie położy spokojnie, póki nie zostawią mu chustki lub rękawiczki. Otóż i tobie coś muszę zostawić. Rzekłszy to, położył na stole — między mną a Małgosią—stary parasol. Chciał już odejść, ale namyślił się i do parasola dodał jeszcze gruby, sękaty kij.

— Pilnuj teraz tego — rzekł z pewnym zagadkowym uśmiechem, widocznie do mnie wymierzonym. Zwróciłem się po jego odejściu do Małgosi.

— Pani jesteś teraz na straży, jak widzę — pamiątek rodzinnych. Parasol i laska noszą ślady lat sędziwych. Do takich rzeczy człowiek się przywiązuje..

— Inaczej zupełnie jest dzisiaj — przerwała szybko — gdy ludzie co chwila swoje upodobania zmieniają... I z pewną rozkoszą spojrzała na kij sękaty, ojcowską dłonią gładko wypolerowany. Patrzałem i ja na ten wiśniowy sens moralny, ale z pewnem mniej przyjemnem uczuciem.

— Sądzisz pani—rzekłem po chwili — że nasze upodobania powinny opierać się o grunt trwały... i jak ta sędziwa podpora wiśniowa nie uginać się wtedy, gdy jaka niespodziewana przepaść... — Naturalnie! Wybierać można długo, ale raz wybrawszy...

— Pani mówisz z jakąś myślą uboczną...

— Uchowaj Boże, wypowiadam tylko luźne zdania. Mówiliśmy o parasolu i o tym kiju. Parasol i kij należą do starych rzeczy. Pan, na przykład.. chcąc mieć coś modnego—wyrzuciłbyś jedno i drugie, a natomiast...

Dlaczego pani o mnie tak sądzi?...

— Bo to byłoby rzeczą naturalną. Mój ojciec inaczej zapatruje się. Parasol i ta laska służyły mu tak długo—z niemi przebył różne koleje życia, nie uważa więc ich za narzędzia, ale ma dla nich pewną przyjaźń, jak dla ludzi, którzy nam dobrze służyli!

— Prawda - odpowiedziałem z namaszczeniem, ludzie czasem gorsi od tych martwych rzeczy! I z pewnym pietyzmem dotknąłem się sękatego kija, któremu, jako wypróbowanemu przyjacielowi, powierzył był szpakowaty jegomość swoje jedynaczkę.

— Najgorsi są ludzie wtedy — mówiła dalej blada Małgosia — gdy używają drugich za narzędzia.

— Nikczemność! — krzyknąłem.

— I potem te narzędzia, jak kawałki bezdusznego drzewa od siebie odrzucają, gdy swego celu dopięli... Machnąłem z pogardą ręką i nie zważałem wcale, że moja sąsiadka patrzała w tej chwili na mnie z wielką uwagą. Obiad się skończył, ale zacny konduktor wyszedł był za swemi interessami i jeszcze nie wrócił. Długo patrzała na mnie blada dziewica. Czułem ciepło tego spojrzenia. Błoga rozkosz ogarnęła moje serce.

— Czytała zapewnie ostatni mój artykuł o „sercu kobiecem“ — pomyślałem sobie.

—Mówią, że życie autorów cierniami wysłane... a czyż może być większe marzenie nad to, że wszystkie oczy zwracają się za nami... że wszystkie serca bija dla nas?... Słyszałem wyraźnie, jak w tej chwili pod szkocką tkaniną biło serce mojej sąsiadki... Z dumą podgarnąłem włosy do góry.

— Jeżeli się nie mylę — zacząłem po chwili — jesteś pani pessymistką. Czy mogę zapytać: co może być powodem takiego pessymizmu ?

— Widok szczęśliwych — odszepnęła z cicha i westchnęła.

— Więc widok cudzego szczęścia napawa panią goryczą ?...

— Już taka natura serca: zazdrościmy drugim. Mam, na przykład, przyjaciółkę...

— I tej przyjaciółce zazdrościsz pani. — Znasz ją pan dobrze... Leonia.

— Pannie Leonii zazdrościsz pani?— zawołałem z przepełnionem sercem

— i czegóż jej pani zazdrościsz? — dodałem z udanym spokojem. Panna Małgorzata miała teraz także spokój na twarzy. Wzięła próbkę jakiejś materyi do ręki i zaczęła się jej z uwagą przypatrywać.

— Pytasz pan — rzekła po chwili — czego Leonili zazdroszczę... zazdroszczę jej poprostu... dzisiejszej zabawy. Ciocia pozwala jej bawić się. kiedy chce!

— Państwo będziecie także na tej zabawie...

— Tak jest... ale co innego być tylko gościem... tylko spektatorem.

— Niedopowiedziała, a szafirowe jej oczy zamgliły się smutkiem.

— Biedna — pomyślałem sobie—ona wie o mojem szczęściu... ona takiego szczęścia zazdrości Leonili! Żałowałem w tej chwili, że nie jestem w dwóch osobach, jak owi bracia syamscy. Byłbym niezawodnie rozciął siebie na dwie połowy.

— Nazywasz się pani przyjaciółką Leonili — rzekłem w nadmiarze szczęścia — zapewne się zwierzyła... — Wiem wszystko! Czytała mi wiele ustępów z listów pana. Poczułem rumieniec autorski na twarzy.

— Spodziewam się, że ustępy te były wybrane z pewną dyskrecyą... Małgosia roześmiała się z ironią. — W takich razach — odrzekła szybko — nie licz pan nigdy na dyskrecyą. Nie ma granic dyskrecyą, tam, gdzie się zaczyna szczęście kobiety. Podniosłem głowę do góry; Leonila przyznawała się do swego szczęścia.

— Nie wiem dlaczego — ozwałem się — ale z przyjaciółką panny Leonili muszę rozmawiać otwarcie... — Żałuję, że równą otwartością odwdzięczyć się nie mogę...

— Dlaczego?

— Nie lubię drugim wypowiadać tego, co im pochlebiać lub... co ich zranić może...

— Nie lękaj się pani — odpowiedziałem z powagą — wielką sztuką jest umieć znieść nieszczęście, ale jeszcze większą—umieć być szczęśliwym! W tej chwili nadszedł ojciec, a za nim konduktor. Zaczęliśmy zbierać się do odjazdu. Pożegnałem ojca, Małgosi podałem rękę. Panna Małgorzata ścisnęła ją serdecznie i spojrzała na mnie z pewnem spojrzeniem, jakiego nigdy nie zapomnę. I cóż to było za spojrzenie? Gdyby spojrzenia miały jasno określone wyrazy, gdyby je, jak mowę, utrwalić można i dłużej się im przypatrywać — byłyby nieraz dla nas niemałą nauką, albo zadatkiem prawdziwego szczęścia. Są wprawdzie szczęśliwi, którzy umieją takie spojrzenie pochwycić i na zawsze je w pamięci i w sercu zatrzymać — ale ileż ginie ich marnie nieodczytauych i niezrozumianych, jak giną promienie słoneczne, gdy w podniebnych drogach natrafią na mgły nieprzebite!... Po niejakim czasie wytłumaczyłem sobie spojrzenie panny Małgorzaty. Było to jedno z tych spojrzeń, które spotyka szczęśliwy człowiek w biegu do swego szczęścia. Jest w niem pewna ciekawość ujrzenia szczęśliwego, jest pewna rozkosz, że przecież szczęście istnieje na świecie; ale jest także pewna gorycz zmieszana ze smutkiem, że takiego szczęścia samemu się nie doświadcza.., Przedemną pojawiła się w tej chwila ostatnia stacya pocztowa. Na tej stacyi czekała już owa żółta dorożka. Poznałem ją zdaleka po nieco zbakierowanej budzie i związanym postronkiem resorze. Był to właśnie dzień targowy. Przed cukiernią, która zarazem była restauracją, stało grono młodych i starszych kawalerów okolicy. Patrzeli z ciekawością na żółtą dorożkę, a jeszcze ciekawiej na wysiadających z karetki pocztowej podróżnych. Oglądali troskliwie jednego po drugim. Wysiadłszy z karetki, spostrzegłem, że wszystkich oczy zwróciły się na mnie. Jakiś uśmiech zagadkowy przebiegł po twarzach. Wszyscy potem zwrócili się ku jednemu ze swoich towarzyszy, który w żółto kratkowanym garniturze stał wpośrodku. Był to pan Jacek. Spojrzenia towarzyszy coś go zaniepokoiły. Zaczął się ruszać nalewo i naprawo, jak serce dzwonu, zanim w spiż uderzy. Głosu pana Jacka nie słyszałem wcale, ale widziałem wyraźnie, jak z energią coraz bardziej rosnącą odzywał się do swoich towarzyszy. Potem widziałem, jak czerwoną ręką zrobił w powietrzu kilka cięć podobnych do cięcia szabli i szparko wszedł do cukierni. Przez szklane drzwi dostrzegłem wyraźnie, jak wychylił spory kielich jakiegoś brunatnego płynu. Na dalsze obserwacye nie było czasu. Miałem dwie mile przed sobą. Podówczas nie było jeszcze dróg powiatowych z dziurawemi mostami, tylko były drogi bez mostów. Wiele poezyi i urozmaicenia miała każda podróż. Często trzeba było wysiadać, przebywać w bród kręte strumyki, albo w popielatym ile wyciskać swój konterfekt, jak się to czasem praktykuje przy sławnych nieboszczykach. Tak romantyczną drogę przebyłem szczęśliwie. W niebezpiecznych miejscach pomagałem sobie marzeniem o Leonili. Już naprzód gotowałem się do nagrody, jaką od niej otrzymam za wszystkie moje niewygody. Myślałem o niej przy każdej większej kałuży, przy każdej rozerwanej grobli, a gdy na widok chwiejącego się mostku oczy zamykałem, widziałem ją przed sobą, jak do mnie ramiona wyciągała i w słodkie brała mnie objęcia. A było mi przytem tak przyjemnie, że życzyłem sobie, aby cała droga składała się z samych chwiejących się mostów. Wreszcie dobiłem do portu. Ujrzałem przed sobą dworek staroszlachecki z pokiereszowaną przez czas facyatką. Bramka wypadała z zawiasów i na znak gościnności dzisiejszej stała potulnie oparta o parkan. Za bramką był obfity zbiornik wody, służący do obmywania kół z drogi błotnistej. Na ganek prowadziły schody, starannie na dzisiejszą uroczystość cegłami podparte. Gdy dorożka przed gankiem po raz ostatni stęknęła, wybiegły z sieni trzy gracye. Ją poznałem odrazu. Miała na sobie tę samą suknię różową, w której po raz pierwszy rozmawiała ze mną o mojej nowelli. Widziałem w tem myśl głębszą. Chciała mi dzisiaj w tej samej barwie stanąć przed oczyma, w jakiej po raz pierwszy uderzyło do mnie jej serce — tym samym bufkom i koronkom chciała powierzyć to, co się w niem dzisiaj odbyć miało. Wyciągnęła do mnie, jak zwykle, obie rączki i długo patrzała na mnie w milczeniu. Od czasu do czasu przechodził po jej dłoniach jakiś dreszcz mimowolny, a twarz jej zmieniała się wtedy, jak się zmienia barwa jutrzenki, gdy promienie słońca przebijają się coraz więcej przez mgły nocne. Przy niej stały dwie towarzyszki, również młode, jak ona. Jedna była szatynka, a druga brunetka. Obie patrzały na mnie z pewnym uśmiechem figlarnym i mimowolnie przypominały mi owe ładne kusicielki św. Antoniego Pustelnika, jak to raz na obrazie Herbsthofera widziałem. Między mną a św. Antonim była ta różnica, że on opierając się pokusom, trzymał się krzyża stojącego na skale, a ja trzymałem rączki Leonili. Daremna była pokusa: zapatrzony w Leonilę, prawie ich nie widziałem.

— Jakże panu podziękować za tyle trudów podjętych! — ozwała się Leonila—jakże odwdzięczyć się za tyle wzniosłych i pięknych myśli, jakiemi wzbogaciłeś duszę moję, powierzając je papierowi listowemu!... Nie wzięłam ich wyłącznie dla siebie, jak skąpiec, ale dzieliłam się, jak hojny bogacz, ze swemi sąsiadkami! Oto są dwie przyjaciółki, z któremi często o panu mówiłam, a które niemniej są ciekawe poznać tego, który im tyle przyjemnych chwil sprawił! Twarze przyjaciółek uśmiechnęły się do mnie-

— Teraz polecam pana ich opiece, a ja wrócę do gospodarstwa domowego, aby po tak niewygodnej podróży gościa czemś dobrem posilić. I -wykręciwszy się na wysokim obcasiku, frunęła ode mnie. Zostałem z brunetką i z szatynką. Kilka godzin upłynęło. Przywitałem się ze stryjenką, zjadłem wyborną przekąskę, ale z Leonilą nie mogłem wiele mówić. Krzątała się po wszystkich pokojach, ustawiała meble, poprawiała firanki, a od czasu do czasu wyglądała oknem na drogę do miasteczka. Czasem tylko rzuciła mi jakie słowo, a najczęściej tylko uśmiech lub spojrzenie. I tego było dla mnie teraz zawiele. Obie przyjaciółki tak mnie wzięły w obroty, że mi nawet odetchnąć nie pozwoliły. Mówiły najczęściej obie naraz, a ja musiałem jednym tchem odpowiadać jednej i drugiej. Tysiące pytań, jak strzały w bitwach pogańskich, krzyżowały się przedemną, a ja musiałem jedne odpierać tarczą, drugie mieczem. Już słońce chyliło się ku zachodowi, a z Leonilą niewiele jeszcze rozmawiałem. Przyjaciółki jej nie puściły mnie ani na krok od siebie. Zaprowadziły mnie do ogrodu, kazały mi zrywać sobie kwiatki, szukać szczęścia i opowiadać, co każdy kwiatek oznaczać może. Czasami przybiegła do nas na chwilę Leonila, a stwierdziwszy, że się doskonale bawię, odbiegała do zajęć domowych. Goście z dalszego sąsiedztwa zaczęli się zjeżdżać, a mnie było jakoś smutno między brunetką a szatynką. Inaczej wyobrażałem sobie dzisiejszą uroczystość. Myślałem, że z Leonilą będę chodził po alei, siedział w altanie, lub na werandzie. Tymczasem Leonila zajęta była gośćmi, a ja musiałem się przymuszać do rozmowy z moimi nieodstępnemi towarzyszkami. Przyznam się, że ta rozmowa zmęczyła mnie niepospolicie i byłbym uciekł w najodleglejszy kąt ogrodu, gdyby mnie prawie za poły nie trzymały. Jeden z ostatnich przyjechał szpakowaty jegomość, dobry mój znajomy z obiadu. Panna Małgorzata w szafirowej sukni była jeszcze bledszą. Świeciły się tylko jasno jej oczy szafirowe, któemi już mnie witała. Były w nich jeszcze resztki owego spojrzenia, jakiem mnie niedawno żegnała, a jakiego dotąd jeszcze dobrze zrozumieć nie mogłem. Wreszcie ozwał się trzask z batoga, i jakieś niemiłe sprawił na mnie wrażenie.

— Chodźmy na ganek — rzekły naraz moje towarzyszki — bo to ktoś jedzie... ktoś.... Nie dokończyły, ale ich uśmiech, ich spojrzenia miały w sobie coś złowrogiego. Machinalnie wyszedłem za niemi. Przed gankiem zaryły się właśnie kopytami cztery spienione szpaki, furman w sutej liberyi siedział na koźle, a z błyszczącego faetonu wysiadał właśnie pan Jacek. Miał ubiór elegancki, o ile na to grubawa jego i mała figurka pozwalała, a na rumianej, tłustej twarzy uśmiech niepospolitego zadowolenia. Nastąpiła chwila powszechnego milczenia. Była to cicha adoracya szpaków, faetonu, a może i właściciela tychże. Leonila należała do wyjątków. Ujrzawszy pana Jacka, cofnęła się do salonu. W drodze rzuciła mi serdeczne spojrzenie i uśmiechnęła się z pewną ironią. Domyśliłem się, że ta ironia odnosi się do pana Jacka. W salonie ugrupowało się już całe towarzystwo, gdy wszedł pan Jacek. Stryjenka przywitała go serdecznie, Leonila zaś uznała za stosowne odwrócić się od niego i rozpocząć ze mną rozmowę. Była to pierwsza chwila, w której dały mi nieco odetchnąć moje towarzyszki. Ale nie trwało to długo. Pan Jacek zbliżył się do nas. Rumiana twarz jego wydłużyła się trochę, gdy mnie ujrzał. Niezgrabnie wyciągnął rękę do Leonili, która zaledwie podała mu jeden paluszek. Ukłoniła się sztywnie. Pan Jacek spojrzał na mnie ze złością, jakby mnie chciał zabić swemi małemi oczkami. W tej chwili odwołała stryjenka Leonilę, a ja ujrzałem się znowu między brunetką a szatynką. Zabawa rozpoczęła się napięknie. Głośne rozmowy rozmaitych grup napełniły cały salon. Jakaś zwiędła guwernantka otrzymała nakaz grania na fortepianie, co nawet milczących dotąd gości zagrzało do głośnej rozmowy. Podano herbatę. Leonila zajęta była nadzorem nad ciastami, zachęcając wszystkich. Pan Jacek chciał jej pomagać, ale odepchnęła go uśmiechem zimnym i sztywnym. Sprawiło mi to niemałą przyjemność. Po herbacie zabawiano się dalej. Starsi siedli do gry w karty, a młodzi kręcili się między kobietami, sadząc się na rozmaite koncepta. Niektórzy używali pięknej nocy i pełni księżyca. Przechadzali się po werandzie, a nawet zapuszczali się między kląbiki kwiatów. Ja byłem ciągle między brunetką i szatynką. Po upływie niejakiego czasu spostrzegłem, że kobiety zaczynają sobie coś szeptać do uszu. Nawet moje towarzyszki przerwały na chwilę nieustającą rozmowę ze mną i kilkakrotnie zamieniły z sąsiadkami niezrozumiałe dla mnie słowa. Niekiedy zwracały główki gdzieś w oddalony kąt werandy, gdzie jednak nikogo nie było widać. Szepty te powtarzały się częściej, a nawet stawały się coraz dłuższemi. Leonili nie było w salonie. Po godzinie zaproszono do kolacyi. Siadłem przy stole między brunetką a szatynką, bo inaczej być nie mogło. Śledziłem okiem, gdzie usiądzie Leonila, ale Leonili w salonie nie było. Naprzeciw mnie siedziała panna Małgorzata. Wreszcie pozajmowali wszyscy miejsca swoje. Jedno tylko krzesło było wolne... obok pana Jacka. Pan Jacek był w niezwykłej emocyi i kręcił wkoło palca swoje płowe wąsy. Dla odmiany rzucał do ust duże kawałki chleba i połykał je odraził. Tylko Leonili brakło jeszcze. Nareszcie weszła. Miała twarz nieco zmienioną. Ujrzawszy próżne krzesło koło pana Jacka, zwróciła sie w przeciwną stronę. — Siadaj, Leoniu—ozwała się stryjenka— jest próżne krzesło koło pana Jacka. Leonila zawahała się. — Siadaj, serce — nalegała stryjenka — przecież stać nie będziesz. Leonila usiadła. Żal mi się zrobiło biednej Leonili. Widocznie: nie była zadowoloną ze swego miejsca. Wszystkich oczy patrzały na Leonilę i pana Jacka. Szeptano do siebie półgłosem. Tymczasem odzyskała Leonila dawną swoję swobodę. Zaczęła rozmawiać z panem Jackiem, który z tego powodu wpadł w takie roztargnienie, że zjadał sąsiadom kromki chleba, podawane ciągłe przez służącego. Wieczerza trwała długo. Głośne rozmowy ucichły i zdawało się. że czegoś oczekiwano. Nalano w kieliszki starego węgrzyna.

— Pozwólcie państwo — ozwał się najstarszy sąsiad — że wywiążę się z danego mi polecenia i wzniosę toast na cześć narzeczonych... panny Leonili i pana Jacka. Wszyscy powstali z kieliszkami. Nie pamiętam już co się wtedy ze mną działo. Przyszedłem dopiero do przytomności, gdy Leonila z kieliszkiem w ręku stanęła przede mną.

— Tak pan zajęty swemi sąsiadkami — ozwała się dźwięcznym głosem — że nawet nie chcesz wypić mego zdrowia. Przychodzę sama dopomnieć sie o to. Machinalnie stuknąłem kieliszkiem.

— Chciałam panu pierwszemu zwiastować tę nowinę -— mówiła dalej z anielskim uśmiechem bo to należało się memu przyjacielowi... ale pan byłeś tak zajęty rozmową... I wyciągnęła do mnie drobną rączkę. Nie pamiętam, com zrobił z tą rączką. Opamiętałem się dopiero, gdy szpakowaty jegomość pociągnął mnie za sobą do przyległego pokoju. Wypalimy sobie dobre cygarko, mości dobrodzieju—rzekł do mnie, sadzając mnie na sofie i pomówimy słówko.

—Wy, co to piszecie książki, wiele możecie zrobić. Panna Leonila długoby jeszcze siedziała ze swoim wianuszkiem na głowie gdyby nie pan. Jak zaczęliście oboje pisywać do siebie długie epistoły, to w całym powiecie zaczęto mówić, że to musi być panna nie lada, jeżeli człowiek, co pisze wiersze, z mną koresponduje. Kobiety, mówię panu, a osobliwie panny. zazdrościły jej, bo to, panie dobrodzieju, rzuca zawsze pewne światło. Widzą je prędzej, i prędzej jakoś zapalają się affekta. Pan Jacek nie byłby może zdobył się na słowo ostateczne, ale, widząc, że mu w drogę wchodzi taki człowiek... Gdybyś to, panie dobrodzieju, chciał kiedy napisać do mojej Małgosi... Uderzyłem się po czole i wyszedłem. Nazajutrz nad wieczorem siedziałem w moim pokoiku przed kominkiem. Na kominku palił się zwitek papieru różowym szpagatem związany. Wszedł redaktor.

— Co robisz? —, zapytał.

— Palę moją pierwszą nowellę—odpowiedziałem surowo.

— Dlaczego?

— Bo ona nauczyła innych niecnej intrygi! Autorowie nieraz uczą dopiero intryg i różnych rafineryi, o których się przedtem żadnemu czytelnikowi nie śniło! A jeszcze boleśniej jest, jeżeli intrygi autorskiej użyto przeciw samemu autorowi!. Opowiedziałem redaktorowi wydarzenie z moją pierwszą nowellą. Redaktor śmiał się do rozpuku.

— Śmiej się — zawołałem w oburzeniu — ale zważ zarazem, ileż to złego przechodzi do nas z tą literaturą, z temi powieściami, z których przyszli zbrodniarze uczą się intryg i podstępów, z temi komedyami, na których zaznajamiają się dopiero nasze kobiety z tern, o czem dawniej nawet nie wiedziały!... Redaktor śmiał się ciągle ze mnie, że moja pierwsza nowella tak srogo na mnie samym się zemściła. Spostrzegłem jednak, że od tego czasu nie tak często zamieszczał w swojem piśmie powieści kryminalne lub z intrygą wyrafinowaną, do jakich pierwiej miał wielką słabość.

Koniec

Zapraszamy na blog  - www.krzywcza.blogspot.com

 

Linki

Blog Krzywcza Trzy Kultury Facebook - Krzywcza Trzy Kultury Facebook - Gmina Krzywcza Facebook - Hobbitówka

Parafia Krzywcza

Hobitówka

strona www

alt alt alt alt alt


 

 

 

 

Łatwy dostęp do innych przedsięwzięć internetowych, które są powiązane z Portalem Krzywcza Trzy Kultury oraz stron związanych z Krzywczą.